12/27/2011

Czuję się taka zeszłoroczna

Kiedy, jakieś dwa tygodnie temu, powyższe zdanie wypowiedziała moja przyjaciółka Ania, uśmiechnęłam się pod nosem: kalendarzowa zmiana nie przynosi przecież żadnej magicznej dawki energii! A potem zaczęliśmy przy różnych okazjach powtarzać to powiedzenie z chłopakiem i pomyślałam sobie, że może jednak sam fakt, że wmawiamy sobie, że "coś się zmieni z nowym rokiem", faktycznie coś zmienia. To nawet nie kwestia postanowień (co nie zmienia oczywiście faktu, że w nowym roku będę mniej palić, pić i jeść, za to więcej ćwiczyć i sumienniej pracować, WIADOMO:)), ale nastawienia: znów zaczynamy coś od początku, z czystą kartą. 
Jako że naprawdę czuję się mocno zeszłoroczna - przygotowanie zajęć dla studentów zajęło mi dziś trzy razy więcej czasu niż zazwyczaj - nie chce mi się też ostatnio nic specjalnego gotować. Raz na obiad były nawet paluszki rybne, bo "oj przecież już teraz nie ma sensu, zacznę się starać w nowym roku";) 
No ale dziś się zmusiłam i ugotowałam zupę. Choć nie zmusiłam się aż tak bardzo, bo ugotowałam zupę z kostki - no ale ekologicznej i bez glutaminianu sodu, więc nie czuję się aż tak bardzo winna;)


Była to angielska zupa cebulowa (jej angielskość sprowadza się chyba do tego, że: a) nie ma w niej wina, b) na grzankach zamiast gruyere'a leży cheddar, c) no i jest por, ale czy por jest taki angielski? Sprawdzę).


Przepis pochodzi z książki Jamiego O. "Jamie Oliver w domu", a jest dostępny pod tym adresem. U mnie ściemniony, bo nie miałam szałwii. Więc jednak powinnam mieć chyba trochę wyrzutów sumienia...


12/19/2011

Świąt nie będzie

Ten "szczególny czas", kiedy wszyscy powinniśmy "zwolnić", by "być razem" i "cieszyć się rodzinnym ciepłem". Świetlista choinka, a pod nią prezenty będące wyrazem głębokiej miłości. Dwanaście dań na pięknie dekorowanym stole i wspólnie śpiewane kolędy o stajence. 
Stop.
Mam czas dla swojej rodziny i przyjaciół także w pozostałe 362 dni w roku. Nie siadam przy pięknym stole i dwunastu potrawach, bo wszyscy w mojej rodzinie mają lepsze rzeczy do roboty niż stawianie po domu świeczek i gotowanie kilogramów kapusty, której nikt nie lubi. Kiczowate bombki na biednym drzewku też mi nie są do niczego potrzebne, o mękach karpia nawet nie wspominając. Nie ma nic gorszego niż świąteczne piosenki, a nawet ładne kolędy po 25 przeżytych świętach mogą się znudzić. Ludzie w sklepach już od początku grudnia wyglądają jak banda durni, latających z wywieszonym jęzorem, żeby skonsumować jak najwięcej - śledzi, prezentów, pierników, światełek. Rozumiem wierzących - dla nich święta mają znaczenie religijne, to jasne. Przyjmuję do wiadomości, że niektórym niewierzącym (chyba większości, niestety) potrzebne są takie puste rytuały - Boże Narodzenie czy Walentynki - to w optyce marketingowej nie ma większego znaczenia. Ale ja dziękuję, mnie proszę do tej zabawy nie podłączać. 
Chociaż w sumie cieszę się na święta - nikt mi nie będzie zawracał głowy, kiedy spokojnie ponadrabiam pracowe zaległości, zrobię sobie talerz makaronu i - kto wie - może nawet upiekę swoją ulubioną szarlotkę i zjem ją całkiem sama, absolutnie z nikim się nie dzieląc. 

Szarlotka to kruchy spód z mąki, masła i szczypty soli, podpieczony przez 15 minut przed nałożeniem owoców; jabłka (champion) pokrojone i podgotowane; kruszonka z mąki, masła, cukru trzcinowego, cynamonu i płatków owsianych. 40 minut w 175 stopniach.


A moja ulubiona świąteczna piosenka brzmi tak:



12/12/2011

Są takie smaki...

... które budzą w człowieku starannie ukrywanego na co dzień konserwatystę. Ta, jasne, trzeba próbować różnych rzeczy, w kuchni należy eksperymentować, wzbogacać kulinarny repertuar, tiru riru. Ale jak mi ktoś zrobi sałatkę jarzynową nie tak, jak lubię najbardziej, to...
Poważnie, kiedyś kolega skrzyczał mnie za to, że, robiąc jajecznicę, wymieszałam najpierw jajka w miseczce. "Przecież nie będzie teraz czuć, że to białeczko i to żółteczko, to jednak są oddzielnie! Takie kawałki powinny być!" - Strofował. A ja na niego, jak na kretyna: przecież tylko dzięki temu, że jajka rozkłócone, jajecznica będzie gładziutka i kremowa, i wszystkie jajka się usmażą jednocześnie! Nie dogadasz się. 
Są takie dania, które niby mają swoje wariacje, ale gdy wybierzesz jedną z nich, to już ani rusz. Moja pomidorowa musi być z makaronem (albo, jeszcze lepiej, z lanymi kluskami). Połączenie masła i nutelli uważam za idiotyzm (masła i dżemu zresztą też). A ogórkowa... no więc ogórki w ogórkowej muszą być pokrojone w kostkę. Broń Boże, nie starte. Dlaczego? Bo tak moja babcia robiła. A przede wszystkim - bo tak, i już. 

Najprostsza ogórkowa
Przepis oczywisty


bulion warzywny (oliwa, włoszczyzna, cebula, ziele angielskie, liść laurowy, natka pietruszki, pieprz, sól)
ogórki kiszone (pokrojone w kostkę!:))
odrobina masła lub oliwy
ziemniaki (również pokrojone w kostkę)
śmietana 10 lub 12%
koperek

Przygotowujemy bulion, odcedzamy warzywa (z których robimy sałatkę taką, jak trzeba;)), wrzucamy ziemniaki. Ogórki dusimy na maśle, aż lekko zmiękną i wypuszczą trochę soku. Dodajemy do bulionu. Zaprawiamy śmietaną, wkrajamy dużo świeżego koperku. Przyprawiamy do smaku. 

12/07/2011

W całym domu pachnie chutneyem

Samosy i falafle to moje ulubione jedzenie na imprezy. Jasne, wymagają trochę pracy, ale przy odrobinie doświadczenia dają się przygotować bez problemu; są wystarczająco egzotyczne, żeby popisać się przed znajomymi, ale też nie mają w sobie żadnych kontrowersyjnych składników, które by kogokolwiek odstraszały. Samosy są jeszcze do tego łatwe do schwytania w łapę i równie "elastyczne", co nasze pierogi - nawet pozostając przy przepisach wegetariańskich, można do nich wymyślić ogromną liczbę farszów. A jakby tego było mało - są smażone w głębokim tłuszczu, więc są wystarczająco tłuste, by stworzyć dobrą "podkładkę" pod alkohol. No i, jak mawia Nigella, wszystko, co smażone w głębokim tłuszczu, automatycznie smakuje lepiej;)

Na imprezie-niespodziance dla mojego chłopaka, przed tortem podałam samosy w dwóch wersjach: jedne z soczewicą, drugie - z ziemniakami, groszkiem i marchewką. Maczaliśmy je w raicie (gęsty jogurt, ogórek, świeża mięta, odrobina kminu i kolendry) i w dwóch chutneyach - z mango i z czerwonej cebuli. Nie podaję żadnych proporcji, bo nie chciałabym skłamać - w ferworze przygotowań do przyjęcia niczego nie odmierzałam;) Myślę jednak, że każdemu, kto choć trochę gotuje, łatwo będzie samemu odtworzyć właściwe miary.


Samosy z chutneyami

Ciasto: 
mąka ( u mnie pół na pół - biała i pełnoziarnista)
woda
masło
sól
czarnuszka
olej do smażenia

Do mąki dodaję sól, czarnuszkę, odrobinę zimnego masła (na 2 szklanki mąki dałam mniej więcej łyżkę) i zimną wodę. Ugniatam jak na pierogi i tak samo jak pierogi nadziewam farszami. Szczerze mówiąc, tak samo też sklejam, bo tradycyjne sklejanie samosów wydaje mi się znacznie bardziej pracochłonne (różnych rzeczy o samosach i ich sklejaniu można dowiedzieć się np. stąd). Smażę w dobrze rozgrzanym, głębokim oleju.

Farsze:
1) Soczewicowy
czerwona soczewica
cebula
czosnek
chilli
imbir
mieszanka przypraw: kmin, kolendra, kozieradka, słodka papryka
liść laurowy, sól

Soczewicę płuczę, gotuję do miękkości w osolonej wodzie z liściem laurowym. Na oliwie podsmażam cebulę, czosnek, chilli i imbir. Dodaję, przygotowaną wcześniej z uprażonych i zgniecionych w moździerzu ziaren, mieszankę przypraw i dobrze odsączoną soczewicę. Dokładnie mieszam.

2) Warzywny
ziemniaki
marchewka
groszek
chilli
czosnek
mieszanka przypraw: kmin, kolendra, gorczyca, goździki, cynamon
oliwa

Warzywa kroję w nieduże kawałki, gotuję do miękkości. Czosnek i chilli leciutko podsmażam na oliwie, dodaję mieszankę przypraw (ziarna wcześniej prażę i ucieram w moździerzu) i warzywa.

Chutneye:
1) Z mango
Przepis tutaj (dodałam świeży imbir, pominęłam rodzynki).

2) Cebulowy
4-5 czerwonych cebul
pół szklanki octu balsamicznego
2 łyżki miodu
oliwa
liść laurowy

Cebulę podsmażamy na oliwie (jest takie fajne angielskie słowo "sweat" - właśnie o to chodzi, musimy ją "spocić":)). Dodajemy liść laurowy, miód i ocet, gotujemy około 45 minut, aż syrop zgęstnieje. 

12/05/2011

Urodzinowy tort chłopakowy

Impreza niespodzianka. Kochanie wraca wieczorem pociągiem, a w mieszkaniu czekają na niego - odpowiednio schowani - przyjaciele, prezenty, balony i... tort. Byliśmy cicho, udało się. Chłopak - słysząc jakieś podejrzane dźwięki - pomyślał, że przygarnęłam drugiego kota. 
A tort był totalnie zaimprowizowany. Ja mam jakiś problem z przepisami jednak - coś muszę zawsze wykombinować. Tym razem obyłam się całkiem bez przepisu - tzn. oczywiście kiedyś nauczyłam się, jak robić biszkopt, ale reszta to czysty freestyle. 


Tort z jabłkami i bitą śmietaną 

Kakaowy biszkopt (z tego przepisu)
4 jabłka, pokrojone i uprażone z odrobiną cynamonu
250 ml bitej śmietany z cukrem i prawdziwą wanilią
Polewa czekoladowa - tabliczka gorzkiej czekolady, 1/2 tabliczki mlecznej, łyżeczka masła
do dekoracji: czekoladowe serduszka i bita śmietana

Kakaowy biszkopt przełożyłam warstwą jabłek i bitej śmietany. Czekoladę z masłem rozpuściłam w kąpieli wodnej i pieczołowicie rozsmarowałam na biszkoptach (to nie jest proste, oj nie;)). Udekorowałam serduszkami z białej czekolady i bitą śmietaną. 

11/30/2011

Tofu attack, część II. Wietnamska zupa w towarzystwie gwiazd.

W październiku miałam ogromną przyjemność pracować po raz kolejny na Warszawskim Festiwalu Filmowym. Przyjemność była tym większa, że po raz pierwszy tłumaczyłam spotkania z Gwiazdami przez duże G. Kojarzycie tego pana? No pewnie, że kojarzycie. Ten pan jest reżyserem i scenarzystą, więc z twarzy możecie nie kojarzyć, ale chyba hasła "Godziny" i "Lektor" wystarczą. Tak, to on jest autorem słów wypowiadanych przez Nicole Kidman, Julianne Moore i Kate Winslet. Panowie przyjechali z filmem "Ósma strona", który otwierał festiwal. I byli fantastyczni, o czym świadczyć mogą choćby... ich kulinarne zachcianki.


Po sesji wywiadów miałyśmy razem z koleżanką, która się panami opiekowała, zabrać ich na lunch. Nikt nie powiedział nam, dokąd, więc zastanawiałyśmy się długo i namiętnie. Dzień wcześniej jedli już pierogi i barszcz, więc nie musiała być to koniecznie polska knajpa. Miałyśmy do czynienia z gwiazdami, więc myślałyśmy o czymś eleganckim, o czymś wyrafinowanym, o czymś fancy. Myślałyśmy i myślałyśmy, a wtedy do sali wbiegła żona Davida Hare, Nicole Fahri. "Słuchajcie" - powiedziała podekscytowana - "kierowca opowiedział mi, że macie tutaj taki wspaniały, wietnamski bar. I że w Warszawie mieszka wielu Wietnamczyków. Chodźmy tam, chodźmy." Popatrzyłyśmy na siebie lekko skonfundowane. Wietnamski bar? Zupka taka? Plastikowa karta ze zdjęciami nudli? Seriously? Gwiazdy jednak podchwyciły temat i kazały się zabrać do Nam Sajgon. Za obiad dla 5 osób zapłaciliśmy 100 złotych i wyszliśmy zachwyceni. Wszyscy, laureaci Złotych Globów również. 

W Nam Sajgon jadłam bardzo fajną zupę z tofu, którą ostatnio - w ramach tofuprzetwórstwa - postanowiłam odtworzyć w domu. Nie będę udawać, że wyszło identycznie, ale wyszło fajnie. 

Zupa "pho" z tofu
Przepis metodą prób i błędów;)

Bulion:
1-2 ząbki czosnku
kawałek imbiru wielkości kciuka
1/2 papryczki chilli
bulion warzywny (2 marchewki, pietruszka, natka pietruszki, kawałek selera, kawałek pora, cebula, liść laurowy, olej)
gwiazdka anyżu, laska cynamonu, 1/2 łyżeczki ziaren kolendry, 2 goździki
sos sojowy

marchewka
kilka różyczek brokuła
makaron wstążki ryżowe

Dodatki:
smażone tofu - tofu pokrojone w kostkę, panierowane w mące kukurydzianej i usmażone w sporej ilości tłuszczu
kolendra
szczypiorek
limonka
cieniutko pokrojona czerwona cebula zamarynowana w soku z limonki
kiełki


Na początku zrobiłam podstawowy bulion warzywny: cebulę opaliłam nad gazem, warzywa obrałam i grubo pokroiłam, podsmażyłam na odrobinie oleju, zalałam wodą, dodałam liść laurowy, pieprz i natkę pietruszki, gotowałam przez mniej więcej godzinę. 
Na suchą patelnię wrzuciłam anyż, cynamon, kolendrę i goździki. Smażyłam krótką chwilę, aż zaczęły pachnieć. Zalałam bulionem, dodałam starte drobno imbir, czosnek i chilli. Gotowałam dalej, by wszystkie smaki się spotkały (byłam bardzo zaskoczona, że udało mi się odtworzyć zapach bulionu, który znam z wietnamskich / chińskich knajpek). 
Kiedy bulion już mocno pachniał, przecedziłam go i dodałam pokrojoną w paseczki marchewkę, główki brokułów i namoczony i odsączony makaron ryżowy. Przyprawiłam sosem sojowym i sokiem z limonki.
Podałam z kostkami smażonego tofu, kolendrą, szczypiorkiem, cebulą i kiełkami. 

PS. Aha, a następnego dnia, byliśmy z gwiazdami w Przekąskach Zakąskach na śledziu. 
PS. PS. Jakby ktoś wciąż nie był do końca pewien, o kim mówię - teraz wszystko powinno stać się jasne;)


Po pewnych technicznych przejściach i moich zaniedbaniach, dołączam wpis do prowadzonej przez Ptasię akcji Korzenny Tydzień :)

11/29/2011

Tofu attack, część I. Sezam, brokuły i zasadnicze wątpliwości.

Ja się tak naprawdę jeszcze nie zdecydowałam, czy lubię tofu. Nawet się nie dziwię mięsożercom, którzy, podejrzewając, że dla wegetarian jest ono zamiennikiem krwistego steka, pukają się w czoło. Umówmy się - tofu samo w sobie nie jest jakoś szczególnie atrakcyjne. Dobra, dobra - wiem, że pisząc te słowa narażam się przyjaciołom weganom, ale być może nawet oni zgodzą się ze stwierdzeniem, że tofu wymaga sporo inwencji. Trochę wysiłku. I że w sumie większość skomplikowanych czynności, które się przy nim wykonuje, ma za zadanie ukryć wstydliwy fakt, że samo w sobie tofu jest bez smaku. 

Z drugiej strony, jego ogromną zaletą jest to, że tym zabiegom poddaje się bez oporów i jest, jak wiadomo, szalenie uniwersalne. Jako że nie planuję rezygnacji z jajek i mleka, eksperymenty w stylu "tofucznicy" czy "pasty niby-jajecznej" nie są mi do szczęścia potrzebne, z drugiej jednak strony w różnych przepisach dalekowschodnich, w których nabiału się jakoś szczególnie nie używa, tofu okazuje się głównym  białkowym "konkretem" dostępnym dla wegetarian. Bardzo polubiłam np. wegetariańską zupę ze smażonym tofu z Nam Sajgon (o próbie odtworzenia której napiszę niedługo). Sama jestem jeszcze początkującą adeptką tofuprzetwórstwa, więc kremowo-waniliowy smak tofurnika był dla mnie sporym - i bardzo pozytywnym - zaskoczeniem. Postanowiłam dać tofu w swojej kuchni kolejną szansę;)


Pierwszym przepisem, który wypróbowałam, było smażone tofu w panierce z mąki kukurydzianej i sezamu. Aby nadać mu smak (hehe), wcześniej marynowałam je kilka godzin w mieszance miodu, sosu sojowego, siekanego imbiru, czosnku i chilli. Usmażyłam na dość sporej ilości rozgrzanego oleju i porządnie wysuszyłam na papierowym ręczniku. Podałam z jaśminowym ryżem z dodatkiem podsmażonej czerwonej cebuli i świeżej kolendry i z brokułami z dressingiem azjatyckim pomysłu Jamiego Olivera (przepis tu). 


Cóż mogę powiedzieć - wszystkim nieprzekonanym polecam ten przepis. Ja już jestem prawie kupiona;)

11/24/2011

Habent sua fata praecepti

Zacznijmy od tego, że musiałam zaplanować wegański obiad z okazji odwiedzin O. z Więcej Yofu! Nie jest to niby szczególnie trudne zadanie dla wegetarianki, ale że nie chciałam robić tofu ani seitanów, w których przygotowywaniu O. jest mistrzynią, a makarony wydały mi się zbyt proste, sięgnęłam do jednej z moich ulubionych stron 101 cookbooks w poszukiwaniu inspiracji. Przeglądałam, przeglądałam i znalazłam przepis na falafle ze słodkich ziemniaków i mąki ciecierzycowej. Super - pomyślałam - będą pasować doskonale do moich tzatzików w wersji z jogurtem sojowym, do ulubionych glazurowanych marchewek i sałatki z kuskusu i ciecierzycy z sosem z tahini, oliwy, cytryny, kminu, ziaren kolendry i słodkiej papryki. 

Historii, która towarzyszy przepisowi na początku nawet nie przeczytałam. Coś mi niby przypominał... ale co? Dopiero kiedy porządnie się przyjrzałam notce Heidi, zorientowałam się, że receptura na Sweet Potato Falafel pochodzi z książki wydanej przez angielską sieć Leon Restaurants, a po chwili zdałam sobie sprawę, że a) już tam byłam, b) już go jadłam, c) mam nawet zdjęcie;)


Moje falafle - przed upieczeniem - wyglądały tak:


Wyszły - jak sądzę - jak trzeba, smakowały całkiem nieźle i byłoby pięknie, gdyby O. po spróbowaniu nie uznała, że jednak nie lubi słodkich ziemniaków, a na odchodnym nie dodała, że nie lubi falafli :P Szczęśliwie reszta jedzenia była już w porządku, a wyżerkę zakończyliśmy pysznym tofurnikiem. A falafle, mimo wszystko, polecam - w każdym razie wszystkim, którzy lubią bataty:)

11/22/2011

"Średniowieczna" ribollita

"Ribollita" znaczy po włosku "ugotowana ponownie". Potrawa ta podobno (podkreślam "podobno", bo nie sprawdziłam dokładnie źródeł, a jako osoba niby-naukowo-zajmująca-się-średniowieczem nie chciałabym popełnić błędu) wywodzi się ze średniowiecznej Toskanii. Oto po ucztach, podczas których możni używali zamiast talerzy kawałków chleba (to akurat prawda na pewno;)) służba zbierała ponoć rozmoczone kawałki, dodawała je do dostępnych sobie, niedrogich warzyw i przygotowywała skromniejszy, acz sycący posiłek. 
Ribollita to genialne danie na chłodne dni - nie wiem, jak wy, ale ja mam w zimie ochotę na sycące, ciepłe, bardzo aromatyczne zapiekanki lub potrawy jednogarnkowe. Ribollita - tak jak indyjski dahl albo (stylizowany na;)) węgierski gulasz z boczniaków, który pokażę niebawem - spełnia te warunki celująco. 

Ribollita 
Przepis własny, inspirowany 101 cookbooks

1 czerwona cebula
1 gałązka selera naciowego
1 średnia marchewka
1/2 - 1 papryczka chilli (zależnie od pożądanej ostrości; ja do swojej dodałam jeszcze makaron z chilli i było trochę zbyt hardkorowo;))
2 ząbki czosnku
2 szklanki ugotowanej fasoli (u mnie fasola w ciapki, tradycyjnie - biała)
puszka krojonych pomidorów
miąższ z 2-3 kromek chleba
oliwa z oliwek
sól selerowa, pieprz, ew. odrobina suszonego oregano i skórka z połowy cytryny
ew. ugotowany drobny makaron
natka pietruszki i parmezan do podania


Cebulę, selera, czosnek i chilli drobno siekamy, marchewkę trzemy na tarce. Do garnka o grubym dnie wlewamy oliwę z oliwek, dodajemy warzywa, solimy odrobinę i dusimy około 10 minut, aż zmiękną. Dodajemy pomidory, znów dusimy około 10 minut, aż nieco zgęstnieją. Dorzucamy 1,5 szklanki fasoli i szklankę wody. Pozostałą fasolę miksujemy z chlebem i chlustem wody. Dodajemy do gotującej się zupy i pozostawiamy na ogniu przez 20-30 minut. Dodajemy makaron, przyprawiamy solą, pieprzem, ewentualnie oregano i skórką z cytryny. Posypujemy pietruszką i parmezanem. 




11/20/2011

Wegetariańska fajita z domową tortillą

Podczas wieczornych zakupów spożywczych mój chłopak spojrzał na półkę z produktami "meksykańskimi" i rozmarzył się: "Ech, fajita... zjadłbym fajitę. Umiesz zrobić wegetariańską?" Wiadomo, że na pytanie "umiesz?" każda kobieta przy zdrowych zmysłach odpowie bez zastanowienia: "tak!" Wymyśliłam, że do grillowanych warzyw zamiast mięsa dodam boczniaki i pieczarki. Usmażyłam tortillę z tego przepisu (była fajna, ale następnym razem spróbuję z mąką kukurydzianą), podałam z guacamole, pikantną salsą i kwaśną śmietaną. 


Fiesta mexicana;)
Przepis własny

Fajitas
1 cebula
1 żółta papryka
1 czerwona / pomarańczowa papryka
4 boczniaki
4 pieczarki
oliwa
po łyżeczce mielonego kminu, pieprzu cayenne, wędzonej i słodkiej papryki
sól

Cebulę kroję w piórka, paprykę i boczniaki w długie paski, pieczarki w ćwiartki. Na grillowej patelni dość mocno rozgrzewam oliwę, wrzucam najpierw cebulę, potem papryki, w końcu boczniaki i pieczarki. Posypuję przyprawami i grilluję jeszcze chwilę. 

Guacamole
1 awokado
2 marynowane papryczki jalapeno, drobno posiekane
1 malutka czerwona cebula, bardzo drobno posiekana
sok z połowy limonki
garść kolendry
sól

Awokado rozgniatam, mieszam z pozostałymi składnikami.

Salsa
puszka krojonych pomidorów
1 mała czerwona cebula, drobno posiekana
2-3 marynowane papryczki jalapeno, drobno posiekane
chlust oliwy
garść kolendry
słodka papryka
sól

Trudny przepis: wszystkie składniki mieszamy, doprawiamy do smaku:)

11/15/2011

Masło orzechowe. Część III: ciasto z bananami i figami.

No i to by było na tyle, słoik się skończył. 

Ciasto orzechowo-bananowe z figami
Przepis własny, zainspirowany Kwestią Smaku


1 i 3/4 szklanki razowej mąki pszennej

1/2 łyżeczki soli

1 łyżeczka sody
1 łyżeczka cynamonu
1/2 szklanki masła orzechowego

4 suszone figi, posiekane 
1/4 szklanki oliwy z oliwek z pierwszego tłoczenia
1/3 szklanki płynnego miodu 
1/4 szklanki jogurtu naturalnego
2 dojrzałe banany


Mąkę, sól, sodę i cynamon mieszamy w misce, wrzucamy drobno posiekane figi. W drugiej misce rozgniatamy banany, dodajemy masło orzechowe i lekko ucieramy, wlewamy oliwę, jogurt i miód. Płynne składniki dodajemy do suchych i delikatnie mieszamy. Przelewamy do natłuszczonej i obsypanej otrębami keksówki lub tortownicy (moja ma średnicę 22cm). Wstawiamy na 50 minut do piekarnika rozgrzanego do 165 stopni. Kroimy po ostygnięciu. 

11/11/2011

Masło orzechowe. Część II: warzywa.

W dniu, w którym z Warszawy najlepiej było uciec (nie to, bym nie opowiadała się po jednej ze stron: GO KOLOROWA NIEPODLEGŁA, jednak jako osoba niechętna demonstracjom i tłumom, ostrożna i zbyt czepialska, by się z kimkolwiek w pełni identyfikować, zostałam w domu), przypominam sobie wizytę w mieście, które pod wieloma względami Warszawę przypomina, a jednocześnie, według wielu, pozostaje dla niej niedościgłym wzorem. 
W Berlinie zawitałam późno, z wizytą u mojej koleżanki z Erasmusa. Potem byłam raz jeszcze, z chłopakiem, mam jednak wciąż wrażenie, że to mało, zdecydowanie zbyt mało. Berlin to miasto, jakie lubię - nieoczywiste, nie dla każdego, kontrowersyjne. 
Zapamiętałam wystawę w c/o. Zapamiętałam nocne szlajanie się po Kreuzbergu (a jak;)). Zapamiętałam włoską pizzerię ze świetnym menu ("Cały Berlin zajęty przez McDonaldusa i Kebabusa? Nie! Pozostaliśmy jeszcze my, jedyna ostoja prawdziwej, włoskiej pizzy";)) i warzywa w maśle orzechowym w orientalnej knajpce w okolicach Warschauer Strasse. Były pyszne, ale pozostało mi po nich ledwie słabiutkie wspomnienie. Moje warzywa to nie próba odtworzenia, tylko całkowicie dowolna interpretacja. 

Orientalne warzywa w maśle orzechowym 
przepis własny


2 łyżki masła orzechowego
1 łyżka octu balsamicznego
1 łyżka sosu sojowego

kawałek imbiru
mała papryczka chilli
ząbek czosnku
czerwona cebula
marchewka
2-3 pieczarki
papryka (lub pół dużej)
kilka różyczek brokuła
olej, ew. sól

Masło orzechowe mieszamy z octem i sosem sojowym. Na oleju podsmażamy imbir, czosnek, chilli i cebulę. Dodajemy pokrojoną w słupki marchewkę, zalewamy odrobiną wody i chwilkę dusimy, potem to samo robimy z papryką i brokułami, na końcu dorzucamy pieczarki. Dodajemy sos z masła orzechowego, mieszamy, w razie potrzeby dodajemy więcej wody. Podajemy z ryżem jaśminowym. 



11/10/2011

Masło orzechowe. Część I: ciasteczka

Masła orzechowego nie jadłam kilka lat. Nie dlatego, bym miała uraz - zawsze je raczej lubiłam, nie dlatego nawet, żebym bała się kalorii (tzn. trochę się boję, ale inne kaloryczne rzeczy zdarza mi się jeść) ale tak jakoś... zapomniałam o nim. Macie tak czasami? Zdarza wam się "zapominać" o jakichś składnikach, bezmyślnie je mijać, a potem nagle odkrywać na nowo? 
Odkąd kupiłam słoik masła, nie mogę przestać go używać. Dziś odsłona pierwsza: ciasteczka.
Są to - ekhem, ekhem - chyba moje pierwsze ciasteczka w życiu. Słodko-słone, mocno orzechowe, pieczone w środku nocy i - jak widać na załączonym obrazku - w miłym towarzystwie.

Ciasteczka orzechowe z czekoladą i solonymi pistacjami 
Przepis White Plate + moje wariacje


Wariacje są następujące:
1. Nie użyłam wanilii.
2. Dodałam trzy kosteczki pokruszonej mlecznej czekolady.
3. Użyłam solonych pistacji (w ogóle te ciasteczka mogłyby być - jak na mój gust - jeszcze trochę bardziej słone, więc również posypałam je odrobiną morskiej soli).


11/06/2011

Comfort Food

"Comfort food" - zgodnie z definicją Encyclopaedia Britannica, zawsze warto powołać się na wiarygodne źródła;) - to jedzenie tradycyjne, przywodzące pozytywne skojarzenia, związane często z dzieciństwem i ciepłem rodzinnego domu. Jak dowodzą badania, najczęściej są to dania o wysokiej zawartości tłuszczu lub cukru, "grzeszne", obiecujące przyjemność. Mężczyźni statystycznie najczęściej "pocieszają się" ciepłymi daniami mięsnymi, kobiety - czekoladą, budyniami i innymi słodyczami. 
Do comfort food należą zazwyczaj popularne w danym kraju dania, przywodzące na myśl specjały babcinej kuchni. W Niemczech może to być bratwurst i sałatka ziemniaczana, we Włoszech - spaghetti z pomidorowym sosem, lasagna lub tagliatelle al ragu, w Stanach - mac&cheese, pieczony kurczak czy ciasto bananowe, w Chinach - dim sum, w Japonii - ramen, w Tajlandii - tom yum. 
Co w Polsce? W Polsce na pewno rosół z kury (takie jest przynajmniej pierwsze skojarzenie moich wychowanych na wsi cioć, nie wiem, czy ktokolwiek ma teraz szansę zjeść rosół na prawdziwym, bezhormonowym kurczaku), bigosik albo ciepła, domowa szarlotka. Co jeszcze, co was pociesza?:)
Moje ulubione comfort food to radosna mieszanka różnych tradycji: kiedy jest mi smutno, lubię zanurzyć widelec w michę makaronu z pomidorami, który kojarzy mi się z kawałkiem dzieciństwa, spędzonym we Włoszech; lubię ostry, ciepły bulion warzywny z orientalną nutą, który rozgrzewa i usuwa kaca;) ; lubię wielkopolski gzik i ruskie pierogi - popisowe dania mojej Babci. Ale cieszy i pociesza mnie najbardziej... puree ziemniaczane. O rany, ziemniaki tłuczone z mlekiem i masłem (najpierw gotuję ziemniaki, odparowuję, dolewam mleko, masło, sól i gałkę muszkatołową, tłukę, trzymając na małym ogniu), no naprawdę nie ma nic lepszego na świecie. Od początku listopada myślę tylko o nim;)
W ramach porządnego, niedzielnego obiadu, podałam do puree smażoną, czerwoną cebulkę, "wegetariański schabowy", czyli pyszne, panierowane boczniaki i cukinię, sos jogurtowo-koperkowy i kukurydzę, duszoną z odrobiną warzywnego bulionu i masła. Od razu cieplej, od razu weselej. 




10/30/2011

Vegeburger, frytki, coleslaw. I wspomnienia z Nowego Jorku.

Przed zeszłorocznym wakacyjnym wyjazdem do Nowego Jorku, zrobiłam dość obszerny research. Szukałam ciekawych wystaw, musicalu, który chciałabym zobaczyć na Broadwayu, miejsc, w których mieszkali James Dean i Andy Warhol. Szukałam w końcu najlepszych w NY... hamburgerów. Może to się, i owszem, wydawać nieco dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że nie jem mięsa, jednak po pierwsze chciałam, by spróbowała ich moja mama, po drugie - chciałam trafić w kultowe nowojorskie miejsca, choćby tylko po to, by spałaszować frytki, wypić colę i przez chwilę poczuć się jak pełnoprawna obywatelka Manhattanu. Było warto: wizyta w kultowym Burger Joint w hotelu Le Parker Meridien to atrakcja, którą polecam nawet odwiedzającym Nowy Jork ortodoksyjnym weganom;)
Zaczęło się od tego, że w internecie wynalazłam adres, pod którym podają najlepsze hamburgery w NY. Moja nowojorska ciocia przyprowadziła nas na właściwą ulicę, przyprowadziła pod właściwy numer, minęłyśmy tenże właściwy numer, cofnęłyśmy się, znów poszłyśmy przed siebie i znów się cofnęłyśmy. "Dobra, tu stoi jakiś wypasiony hotel dla bogatych nowojorczyków, fajnie, ale jakie hamburgery?" - niecierpliwiła się mama. Pomyślałam sobie, że zrobiłam jakąś kompletną głupotę i że pewnie w hotelu znajduje się knajpa, w której podają kanapki z opiłkami złota i białymi truflami za 50 dolarów, o których czytamy czasami w artykułach w rodzaju "najdroższe kanapki świata". Pomyślałam, że zajrzymy, a potem ja się pokajam, przyznam, że internet to narzędzie szatana i pójdziemy na coś normalnego do jedzenia. 
Wątpliwości nie opuściły mnie, gdy weszłyśmy do super-ekskluzywnego, hotelowego holu. Kiedy jednak rzuciłam okiem na pustawą, hotelową restaurację, pomyślałam sobie, że to nie może być to. No i miałam rację - pani consierge wskazała nam niepozorny korytarz, który prowadził do... budki z hamburgerami. Tak, tak, hotel Le Parker Meridien został zbudowany "wokół" albo wręcz "na" kultowej, hamburgerowej budce. Ściany pełne graffiti, na nich plakaty seriali, menu wypisane markerem na kartkach - oto właśnie Burger Joint, miejsce rekomendowane w słynnym rankingu Zagat. 


Hamburgery były podobno "dokładnie takie, jakie powinny być". Po prostu dobre mięso, dobra bułka, świeże dodatki. Nic, co udawałoby "high dining", za to smakujące jak prawdziwy kotlet, w prawdziwym pieczywie, z prawdziwymi warzywami - moja mama i ciocia, na co dzień niechętne fast foodom, powiedziały, że tak właśnie powinna wyglądać "buda z hamburgerami" - raz na pół roku, kiedy nachodzi chętka na coś niedozwolonego, powinno się pójść właśnie tam - do knajpki, która ani nie jest McDonaldem, ani nie dodaje trufli do czegoś, co jest typowym ulicznym żarciem. 



Opcją vege była w Burger Joint kanapka "Grilled Cheese" - po prostu bardzo dobra buła z serem, warzywami i sosami. Podczas późniejszych poszukiwań - np. w budce dla studentów Harvarda - zjadłam też ciekawsze wersje, takie jak burger z grillowanym boczniakiem. 


Domowa wersja hamburgerowej rozkoszy jest natomiast... strasznie pracochłonna;) Żaden tam fast food, kiedy wszystko chce się zrobić zdrowo i "po bożemu". Moje domowe hamburgery są zrobione z ugotowanej czerwonej soczewicy z podsmażoną cebulą i przyprawami (słodka papryka, pieprz cayenne, sól), obtoczone w jajku i bułce. Położyłam je na pełnoziarnistej bułce, dodałam warzywa i sos tysiąc wysp. Do tego frytki (pokrojone w słupki ziemniaki, zblanszowane i upieczone z rozmarynem i solą) i sałatka coleslaw - biała kapusta, cebula i marchewka z domowym majonezem. 


Myślę sobie też, że taki domowy, wegetariański fast food jest co prawda pracochłonny, dość kaloryczny, ale też bardzo zdrowy - dawno nie udało mi się wprowadzić aż tylu różnych, świeżych warzyw do jednego obiadu. Mięsożercy niech uformują kotlet z jakościowej (i pochodzącej z zaufanego źródła) wołowiny albo może niech skuszą się na soczewicową wersję - tak czy siak, efekt będzie "amerykański" - czyli wielce efektowny:)

10/26/2011

Domowy sos prosto z wysp na St. Lawrence River

Nazwa amerykańskiego sosu pochodzi (informacja z "The Oxford Companion of Food and Drink") od    Tysiąca Wysp znajdujących się na St. Lawrence River, między USA a Kanadą. Pochodzący z miasteczka Clayton w stanie Nowy Jork, rybak o nazwisku George Lalonde Jr, doskonale znał te okolice i służył jako przewodnik innym rybakom. Pewnego razu wśród jego klientów znaleźli się aktorka May Irwin i jej mąż. Panna Irwin była absolutnie zachwycona dressingiem, który George podał jej do sałatki podczas jednej ze wspólnych kolacji. Sosu nie stworzył oczywiście facet, ale jego żona Sophia Lalonde, która z radością udostępniła recepturę gwieździe, a później także Elli Bertrand, żonie właściciela najpopularniejszego w Clayton hotelu Herald. Panna Irwin nadała sosowi jego obecną nazwę, a panna Bertrand jako pierwsza podała go gościom. Aktorka przekazała następnie recepturę swojemu znajomemu George'owi Boldtowi, właścicielowi słynnego hotelu Waldorf Astoria w Nowym Jorku. No i tak się zaczęło...

Nie wiem, co prawda, jak dokładnie wyglądał oryginalny przepis, ale oto mój. Od zera.

Sos 1000 wysp
Przepis własny / Sophia Lalonde :)

szklanka majonezu
1/3 szklanki ketchupu
mała czerwona cebulka, drobniutko pokrojona
2-3 małe pomidorki, drobniutko pokrojone
1-2 marynowane papryczki jalapeno, drobniutko pokrojone
ew. łyżka sosu Worcestershire


Majonez:
2 jajka
2 łyżki octu z białego wina (lub jabłkowego)
łyżeczka musztardy
olej słonecznikowy / z pestek winogron

Najprostszy sposób na zrobienie majonezu zaprezentowali prowadzący Masterchef Australia: okazuje się, że nie trzeba wcale trzepać aż ramię odpadnie, a wystarczy... zmiksować;) Jajka, ocet, musztardę i odrobinę oleju wlewamy do pojemniczka blendera, miksujemy chwilę, dodajemy trochę więcej oleju i znów miksujemy, i tak do osiągnięcia odpowiedniej konsystencji. Wierzyć mi się nie chciało, ale to działa całkiem nieźle! Majonez jest odrobinkę inny niż wtedy, gdy dodajemy same żółtka, ale też bardzo smaczny. Oczywiście klasyczne kręcenie również się sprawdzi.

Ketchup:
puszka pomidorów
mała cebula
ząbek czosnku
mała gałązka selera naciowego
oliwa z oliwek
liście bazylii
goździk
kilka ziarenek kolendry
2 łyżki brązowego cukru
ok. pół szklanki octu z czerwonego wina
sól, pieprz

Warzywa, przyprawy i spory chlust oliwy umieszczamy w rondelku. Dusimy około 10 minut, dodajemy pomidory i pół szklanki wody. Dusimy, aż sos zredukuje się mniej więcej o połowę. Dodajemy bazylię, miksujemy i przecieramy przez sito - tyle razy, aż sos będzie całkiem gładki. Przelewamy z powrotem do garnka, dodajemy cukier i ocet i gotujemy, aż osiągnie konsystencję ketchupu.

Ketchup, majonez, posiekane warzywa i ew. sos Worcestershire mieszamy. Doprawiamy do smaku. Podajemy do sałatek, kanapek albo - jak ja - do wegetariańskich hamburgerów:)

10/24/2011

Warzywa po marokańsku. Dynia, część pierwsza.

Panowie, którzy przez ostatni miesiąc remontowali moją kuchnię, są prawdopodobnie najcudowniejszymi panami od remontów na świecie. Nie dość, że używają cudownych, arcywarszawskich zwrotów, które ja - urodzona w tym mieście - znam głównie z tekstów Projektu Warszawiak, nie dość, że mówią do siebie na zmianę per "żabko" i "cholero", nie dość, że wiedzą wszystko o uprawie warzyw i ziół i chętnie się tą wiedzą dzielą, nie dość, że mojego chłopaka ochrzcili "tym brodatym stworzeniem", nie dość, że mówią rzeczy w stylu "gazownik (w sensie sam mówiący;)) z przykrością stwierdza, że piecyk działa, więc teraz to elektryk (czyli również mówiący) musi się zabrać do roboty", nie dość w końcu, że zrobili nam śliczną kuchnię, to jeszcze... przywieźli nam dynię. 
No i w ten sposób wielgachna dynia zawitała i w moje skromne progi. I - przyznaję - po raz pierwszy z dynią gotowałam:) Na pierwszy ogień poszedł prosty krem (zrobiłam go jak krem z marchewki - z curry, cytryną, imbirem), na drugi - warzywa w stylu marokańskim. 

Aromatyczne warzywa w stylu marokańskim
Przepis własny, zainspirowany White Plate

duża marchewka (pokrojona w słupki)
kawałek dyni (taki, żeby było jej trochę więcej niż marchewki; pokrojony w kostkę)
pół puszki ciecierzycy
czerwona cebula
mała papryczka chilli (niezbyt ostra)
ząbek czosnku
po łyżeczce kminu i cynamonu
ok. 2 łyżeczki kurkumy
łyżka brązowego cukru
sól, pieprz, oliwa
bulion (może być i woda, ja akurat miałam bulion warzywny pod ręką)


Kmin podprażamy na suchej patelni, ucieramy w moździerzu. Na oliwie podsmażamy piórka cebuli (dość duże, możemy od razu dodać odrobinę soli), dodajemy czosnek, papryczkę, kmin, cynamon, kurkumę i cukier. Dokładnie mieszamy, a po chwili dodajemy marchewkę pokrojoną w słupki i kilka łyżek bulionu, przykrywamy i dusimy ok. 8 minut. Dodajemy dynię, więcej bulionu i przykrywamy na kolejnych 10 minut. Dosypujemy ciecierzycę i zostawiamy jeszcze na chwilkę, by się podgrzała, doprawiamy solą i pieprzem. Podajemy z ryżem basmati, jogurtem (ew. śmietaną) i świeżą pietruszką (ew. kolendrą). 

Przepis dołączam do Festiwalu Dyni, organizowanego przez Beę. 

10/21/2011

Stir fry z bakłażanów z sosem chilli

Kolejny przepis z mojego ulubionego Masterchef Australia. Ten zaprezentowała Kylie Kwong. Moja wersja jest dość podobna, chociaż ilość oleju zmniejszyłam chyba o połowę. Już nawet nie chodziło o kalorie, po prostu w przepisie było go STRASZNIE DUŻO;) Wbrew pozorom - owszem, poszło sporo papryczki - danie nie było szczególnie ostre, pewnie dlatego, że usunęłam nasiona, a i sama papryczka do najbardziej hardkorowych najwyraźniej nie należała. 

Stir fry z bakłażanów z domowym sosem chilli
Zmodyfikowany przepis Kylie Kwong (Masterchef Australia)



1 średni bakłażan
1 łyżka oleju z orzeszków ziemnych
sporo drobno posiekanej kolendry (listki i łodyżki)
mała dymka
łyżeczka pieprzu syczuańskiego i soli
Sos chilli:
2 łyżki oleju z orzeszków ziemnych
2 czerwone papryczki chilli
4 ząbki czosnku
kawałek imbiru wielkości kciuka
łyżeczka sosu sojowego

Bakłażana pokroiłam na kawałki, posoliłam, odstawiłam, (niektórzy twierdzą, że nie jest to wcale konieczne dla pozbycia się goryczki, ale strzeżonego...) opłukałam i wysuszyłam. Na lekko rozgrzany olej wrzuciłam chilli, czosnek i imbir, mieszałam około 5 minut na małym ogniu. Zdjęłam z kuchenki i dodałam sos sojowy. Sól i pieprz syczuański podgrzałam na patelni, a kiedy zaczęły pachnieć, wrzuciłam do moździerza i utarłam. Na patelni (niestety nie mam woka, więc taki to średni stir fry;)) rozgrzałam łyżkę oleju, wrzuciłam bakłażana i przez ok. 3 minut smażyłam na dużym ogniu, a potem ok. 5 - na małym. Do bakłażana wlałam sos chilli i dusiłam jeszcze około minuty. Wymieszałam z drobno posiekanym szczypiorkiem i kolendrą. Podałam z jaśminowym ryżem. 

10/20/2011

Kolorowe lumaconi z serami

Duże, piękne, kolorowe muszle przyjechały do mnie z Toskanii. Zastanawiałam się, czym je nadziać, zastanawiałam, aż przypomniał mi się pewien przepis z Kwestii Smaku. Przerobiłam go nieco i powstało bardzo fajne, dość eleganckie pierwsze danie - w sam raz na romantyczną kolację.

Lumaconi nadziewane serami w sosie ze świeżych pomidorów

makaron lumaconi (lub coniglioni)
1/2 kulki mozzarelli
1/2 opakowania ricotty (ok. 60g)
2 łyżki mascarpone
sól, pieprz, suszone oregano
ew. parmezan (pominęłam)

Sos ze świeżych pomidorów:
mała cebula
ząbek czosnku
5-6 pomidorów
kilka gałązek świeżego oregano
liście świeżej bazylii
oliwa
sól, pieprz


Sos: na oliwie szklimy cebulę i czosnek, dodajemy sparzone, obrane pomidory i gałązki oregano. Dusimy około godziny - aż sos zgęstnieje. Przyprawiamy solą i pieprzem, przecieramy przez sito. Dodajemy drobniutko posiekane listki bazylii.
Makaron podgotowujemy (ok. 2-3 minut krócej niż wskazuje czas podany na opakowaniu).
Przygotowujemy nadzienie: w misce mieszamy wszystkie sery, przyprawiamy obficie pieprzem (jeśli nie używamy parmezanu - także solą) i suszonym oregano.
Muszle nadziewamy serami. Do żaroodpornego naczynia wlewamy sos, układamy na nim muszle. Skrapiamy dobrą oliwą. Zapiekamy ok. 15-20 minut w piekarniku nagrzanym do 200 stopni.


10/18/2011

Październikowe spotkania, część II - Wojciech Amaro

Na lunch do Atelier Amaro wybierałam się mocno podniecona - jakby nie wystarczała lektura jego książek, jakby nie wystarczały ochy i achy wyczytane w internecie i imponujący życiorys, na dzień przed wizytą "u mistrza", byłam na spotkaniu, podczas którego Paul Liebrandt wypowiedział się o restauracji Amaro w samych superlatywach. Moja urodzinowa mamusia zasłużyła sobie na szamanko w takim miejscu!
W szary, jesienny dzień, budyneczek wydał nam się niepozorny, ale i bardzo dobrze wkomponowany w przestrzeń dokoła. Wnętrze - proste, biało-lawendowe, ładne acz nie narzucające się - podpowiada, że najważniejsze będzie tu jedzenie. I bardzo dobrze. 
Na początek wypiłyśmy po kieliszku pysznego szampana (Tu jeden minusik dla restauracji - karta win nie jest głupim wynalazkiem. Kiedy - w tak eleganckim miejscu - kelner proponuje aperitif, klient naprawdę nie ma pojęcia, jaka jest górna granica cenowa. Cena naszego szampana nie zwaliła mnie z nóg, ale - gdybym wiedziała, ile kosztuje - pewnie zastanowiłabym się, czy nie wolę np. drinka, a gdyby był jeszcze trochę droższy, byłabym po prostu troszkę zła, że dałam się namówić.) 
Zamówiłyśmy wszystkie dania z lunchowego menu - po jednej przystawce, po jednym daniu głównym i dwa desery. Zanim jednak zamówione dania przybyły na stół, czekała nas miła niespodzianka w postaci dwóch amuse-bouches: pierwszym była słonina wędzona w jakimś-dymie-który-był-specjalny-ale-nie-pamiętam-jaki z orzechami pinii, jeżyną i jogurtem w pudrze (to poniuchałam, skubnęłam orzeszka i oddałam mamie, acz przyznaję, że zapach był obłędny), drugim - podane przez samego WMA - "jesienne liście", czyli kropelki puree z selera, borowika, dyni, buraka i żurawiny, podane z "opłatkami" o tym samym smaku i w kolorach jesieni. Próbując ich, zrozumiałam, co oznacza "esencja smaku" - kropelka selerowego musu smakowała bardziej selerowo niż sam seler:)
Obie przystawki były wspaniałe - zarówno soczewicowa zupa z kozim serem i marynowanymi opieńkami, jak i rydze smażone z pietruszką, jałowcem i pianą z bursztynu (ach tak, muszę kupić bursztyn!) były jednocześnie zaskakujące i cudne wizualnie, jak i - a o to się nieco obawiałam - kompletnie bezpretensjonalne, po prostu "dobre". 
Dania główne pozostawiły odrobinkę mniejsze wrażenie, ale to chyba dlatego, że - po raz kolejny się o tym przekonałam - ja jednak nie lubię ryb i jadam czasami tylko tuńczyka i śledzia do wódeczki. Sandacz, który dostałam, był z pewnością idealnie wysmażonym sandaczem, ale i tak jego rybowatość skłoniła mnie do podmianki (mama łaskawie zgodziła się odstąpić odrobinę towarzyszących jej cielęcinie kopytek i bobu). Natomiast kasza gryczana z jagodami (niecodzienne i bardzo udane połączenie) i dzikie marchewki, które towarzyszyły rybie - absolutnie bez skazy. 
Na co dzień nie jestem jakimś szczególnym "sweet tooth", potrafię się raczej obyć bez czekolad i innych pokus tego rodzaju, jednak lody kajmakowe podane z proszkiem z jogurtu i oliwy, sześcianikami z miodowego ciasta i śliwkami nawróciły mnie na słodką stronę mocy. Tę urzekającą kompozycję popiłyśmy jeszcze kieliszkiem cudownego, polskiego miodu. Reszcie posiłku towarzyszyła ziołowa woda. 

Fot. Atelier Amaro

Atelier Amaro nie jest miejscem, do którego chodzi się codziennie, ale jest na pewno "jednym z tych miejsc, o których czytamy", o których ja z cieknącą ślinką czytałam - knajpą, w której zmysł smaku czuje się dopieszczony tak, jak słuch w filharmonii. Najcudowniejszą dla mnie cechą była jego "polskość" - i rydze, i kasza gryczana, i miód pitny, i ser bursztyn, i nawet ten głupi seler - nasze, fajne, często niedocenione smaki podane z finezją, w niespodziewanych połączeniach, z szacunkiem dla tradycji i kreatywnością jednocześnie. A tak poza tym (umówmy się, informacje praktyczne są ważne, kryzys, te sprawy...) cena lunchu jest naprawdę niewygórowana - 85 zł za trzy małe dziełka sztuki (które jednak, wraz z amuse-bouches, zaspokajają głód w sam raz) wydaje się kwotą rozsądną. Szampan na specjalne okazje, woda i miód - jak najbardziej;) 
W sam raz na urodziny każdej cudownej mamy na świecie! (a przynajmniej w Polsce, a najłatwiej - w Warszawie)

10/15/2011

Pesto di prezzemolo - primo piatto perfetto

Przepis na szybko, wciąż w oczekiwaniu na moją piękną kuchnię... już za chwileczkę, już za momencik.

Wywodzące się z Ligurii, klasyczne pesto (nazwa pochodzi od czasownika "pestare", czyli utłuc albo zdeptać; angielskie słowo "pestle" - pestle and mortar to moździerz - ma ponoć ten sam źródłosłów) to sos doskonały - pasuje do makaronu oczywiście (w Ligurii podaje się je z krótkim makaronem, fasolką szparagową i - tak, tak - kawałkami ziemniaków), ale też do sałatek, grzanek, ryb, grillowanych warzyw... Świeże liście bazylii uciera się z oliwą, czosnkiem, orzeszkami pinii i parmezanem - kiedyś składniki ucierało się (albo "tłukło") w moździerzu, dzisiaj wrzucamy wszystko do miksera (oliwę dodajemy stopniowo) i sos powstaje w kilka sekund.

Pomysły na utłuczony sos są niezliczone - fajne są zielone sosy z rukoli, kolendry, z wymieszanej z bazylią mięty. Podobno Niemcy ucierają zamiast bazylii liście czosnku niedźwiedziego. W pesto sycylijskim występują pomidory i migdały, w kalabryjskim - grillowana papryka. W wersjach wegańskich, zamiast parmezanu dodać ponoć można pastę miso albo płatki drożdżowe (Olga, wiesz coś na ten temat?:))

Moje dzisiejsze pesto jest chyba względnie "polskie" - zrobione z tanich (prócz parmezanu - może ktoś ma pomysł, jak uczynić ten przepis jeszcze bardziej ekonomicznym?) i dostępnych składników. I jest przepyszne.

Pesto pietruszkowe


pęczek pietruszki
mały ząbek czosnku
ok. 2 łyżek parmezanu
1 łyżka pestek słonecznika
1 łyżka pestek dyni
pieprz, ew. odrobina soli
oliwa

Składniki (prócz oliwy i przypraw) powoli miksujemy w blenderze. Stopniowo dodajemy oliwę, aż osiągniemy właściwą konsystencję. Przyprawiamy do smaku. Podajemy ze spaghetti.

(Przepis dodaję do akcji Pasta Ispirando i Viva Italia!)

10/12/2011

Październikowe spotkania, część I - Paul Liebrandt

Bilety na oba pokazy filmu Kwestia smaku Sally Rowe na Warszawskim Festiwalu Filmowym zostały wyprzedane - świadczy to chyba o rosnącej popularności "kina kulinarnego", którego najlepszym ostatnio przykładem był film Kuchnia to sztuka o Ferranie Adrii i jego restauracji El Bulli, i którego najnowsze "inkarnacje" już za niecałe dwa tygodnie oglądać też będzie można na Food Film Fest Kuchni+. 
Bohaterem dokumentu Rowe jest Paul Liebrandt, nowojorski kucharz, szef kuchni w restauracji Corton na Manhattanie. W trailerze wygląda na niezłego wariata, ale film i spotkanie na żywo rozwiały wszelki niepokój - mieliśmy przed sobą uroczego, nieśmiałego faceta, całkowicie oddanego swojej pracy, swojej sztuce. Najlepsze fragmenty: moment, kiedy Liebrandt, zmuszony do gotowania prostego menu "dla ludu", zastawia się, czy można zaserwować talerz degustacyjny siedmiu rodzajów frytek; gorączkowe oczekiwanie na trzy gwiazdki w "New York Timesie" (którego statusu nie da się porównać chyba z żadną europejską gazetą), poprzedzone długimi rozważaniami nad tym, kiedy recenzent przyjdzie i jakiego użyje pseudonimu; przemowa o jego maleńkim, przeuroczym piesku z mottem "przy takim cudnym stworzonku każdy chce być lepszym człowiekiem". 
Na pytanie jednego z widzów, w jaki sposób przychodzą do niego pomysły - czy czuje smaki, czy komponuje kolory, Liebrandt odpowiedział: "słyszę głosy". Oczywiście zapytano go również o kuchnię polską, a on z zachwytem opowiedział o swoim lunchu w Atelier Amaro. "It was an eye-opening experience" - mówił. Niezmiernie ucieszyły mnie jego słowa, bo miałam w Atelier rezerwację następnego dnia - zabrałam mamę na urodzinowy lunch. 
Smakom stworzonym przez Wojciecha Modesta Amaro poświęcę drugą część październikowych spotkań.



10/05/2011

Tort na wieczór panieński

Mój pierwszy wieczór panieński. Tak się jakoś złożyło, że na dwóch poprzednich wieczorach moich koleżanek nie mogłam się zjawić, tym razem jednak za mąż wyszła jedna z najlepszych przyjaciółek na świecie, w dodatku za równie fajnego przyjaciela. Przygotowania do ich ślubu trwały jakieś pół roku, żartujemy sobie, że przypominały te Williama i Kate - generalnie kompletne szaleństwo. Wieczór panieński również musiał zatem odbyć się "z pompą". 
Dziewczynki z króliczymi uszami w białych limuzynach, przemierzające z piskiem warszawskie ulice budzą w pannie młodej raczej politowanie, dlatego świadkowa postanowiła zorganizować wieczór "kawalerski". Tak, tak, miałyśmy wąsy, piłyśmy wódkę i klęłyśmy siarczyście. Z akcentów typowo babskich była jednak bielizna i tort. Zgłosiłam się na ochotnika do pieczenia i, przyznam szczerze, po paru godzinach w kuchni zastanawiałam się, czy mi kompletnie nie odbiło. Wyszło jednak - zwłaszcza jak na drugie podejście do tortu, pierwszą polewę etc. - całkiem przyzwoicie. Inspiracją był tort szwarcwaldzki, nie trzymałam się jednak żadnego konkretnego przepisu. 

Czekoladowo-wiśniowy tort na wieczór panieński
Przepis internetowo-klasycznie-mój



Pod polewą z gorzkiej czekolady (czekolada rozpuszczona w kąpieli wodnej) ukrywają się dwa rodzaje biszkoptu - waniliowy i kakaowy (według tego przepisu), bita śmietana, domowy dżem wiśniowy, wiśniówka i krem czekoladowy (z mleka, śmietanki, gorzkiej czekolady i cukru). 
Ozdobniki przygotowałam z masy z masła, wody, mąki i cukru pudru - masło podgrzewa się z wodą, dodaje mąkę, chwilę praży, po zdjęciu z ognia miesza z cukrem. Masa daje się lepić jak plastelina, a, ekhem, fiutki, wyglądały całkiem wiarygodnie, prawdopodobnie dzięki dodaniu odrobiny soku z wiśni.

10/04/2011

Szaszłyki. Kolory.

Szybko i na temat. Póki są dobre, świeże warzywa, póki nie mam czasu na eksperymenty. 
Wymieszałam gałązki rozmarynu i tymianku, morską sól, czarny pieprz, słodką, ostrą i wędzoną paprykę, rozrobiłam z odrobiną oliwy. Kolorowe warzywa nadziałam to na patyczki, to na gałązki rozmarynu. Polałam marynatą, usmażyłam na grillowej patelni, podałam z ryżem, wrześniowym sosem ze świeżych pomidorów i roszponką. 
Nowa Florence w tle i moje zmysły poczuły się w pełni usatysfakcjonowane.


9/30/2011

Indyjski sos curry - baza

Niesamowite, ile dań można stworzyć, korzystając z dobrej bazy do sosu curry. Jamie Oliver w książce Każdy może gotować poleca sosy firmy Patak's, ale podaje też własne przepisy. Inspirując się nimi, stworzyłam taką, która odpowiada mi najbardziej - pewnie za każdym razem troszkę ją zmieniam, coś dodaję, o czymś zapominam, ale bliskie ideału wydaje mi się coś takiego: 


Baza do indyjskiego curry
(przepis własny / Jamie Oliver)


dwa średnie (jeden duży) ząbki czosnku
kawałek imbiru wielkości kciuka
nieduży pęczek kolendry
papryczka chilli (z nasionkami lub bez, zależnie od gustu i ostrości samej papryczki)
po około łyżeczce: kmin rzymski, kozieradka, gorczyca*
po około pół łyżeczki: papryka słodka i ostra, garam masala
łyżka oleju

* Używam raz brązowej, raz żółtej. Nie wiem, czy to jakaś różnica  w tym przepisie:)

Przyprawy całe (kmin, kozieradka, gorczyca) prażę na patelni (z tego, co dowiedziałam się z Masterchef Australia, gorczyca powinna trafić na patelnię jako pierwsza, potem kozieradka, na końcu kmin i ew. ziarna kopru). Gdy przyprawy zaczynają "strzelać", przerzucam je do moździerza i ucieram. Wrzucam do blendera, razem z czosnkiem, imbirem, chilli, liśćmi kolendry (nie należy wyrzucać łodyżek!), przyprawami w proszku i olejem. Miksuję.

Dalszy ciąg programu może być już różny. Ja zazwyczaj podgrzewam olej (lege artis - klarowane masło ghee) i podsmażam na nim cebulę i łodygi kolendry. Dodaję do niej bazę, a potem... co dusza zapragnie. Gdy chcemy stworzyć słodsze, korzenne curry, doskonale sprawdzą się goździki, cynamon czy kardamon. Gdy marzy nam się piekielny smaczek, dodajemy więcej posiekanej chilli. Kurkuma doda potrawie koloru i głębi. Czarnuszka... sama nie wiem czego, po prostu jest fajna. Warto poeksperymentować: zrobić curry "na bogato", z wszystkimi przyprawami, jakie tylko mamy, a potem "tematycznie" - z dominującą nutą kozieradki, czarnuszki albo cynamonu. Doskonałe jest curry z soczewicy, z ciecierzycy, z ziemniaków i groszku, z kalafiora i dyni... zalane pomidorami, jogurtem, śmietaną... z dodatkiem mąki z ciecierzycy dla zagęszczenia albo bez... 

Nie zrobiłam nigdy w domu sera paneer, czasem tylko dodaję trochę jogurtu, więc większość z moich curry nadaje się na inaugurację Vegan Mofo. Nie jestem najortodoksyjniejszą z wegetarianek, ale z radością świętuję dziś Światowy Dzień Wegetarianizmu. Czuję się rozpieszczona - w końcu wczoraj był Międzynarodowy Dzień Tłumacza:)

9/28/2011

Brak czasu i kanapka caprese


Od rana do wieczora komputer, słowniki, komputer. Rok akademicki za pasem, w pędzie sklecony program zajęć.W kuchni remont. Brak czasu.
Największe przyjemności? Koty i kanapka caprese.
Jest to zresztą - być może - pierwotna forma, w której konsumowana była ta sałatka. Ponoć właśnie kanapkę z nadzieniem z mozzarelli, pomidorów i bazylii jadł w Grand Hotelu Quisisana na Capri egipski król Farouk, dzięki któremu, między innymi, stała się ona jednym z najpopularniejszych włoskich dań na świecie.


Kanapka caprese

bułka (mazurska lub ciabatta)
mozzarella
pomidory (jak najlepsze)
ew. suszone pomidory
bazylia
rukola
czosnek
chilli
dobra oliwa

Bułkę polewam odrobiną oliwy, nacieram czosnkiem, posypuję odrobiną chilli. Obkładam mozzarellą i wstawiam na 10 minut do rozgrzanego do 180 stopni piekarnika. Pędzę przed komputer - w tym czasie da się przetłumaczyć parę zdań. Na ciepłej mozzarelli kładę plastry pomidora, liście bazylii i rukoli, dodaję odrobinę soli i pieprzu. Uff, chwila przerwy.

"Przepis" dodaję do Akcji: kanapka!

9/27/2011

Zaproszenia

Kompletnie nie mam czasu, a do tego w kuchni trwa remont, dlatego dziś tylko kilka ogłoszeń parafialnych dla tych, którzy chcą poszerzyć swoją wiedzę i rozwinąć się kulturalnie.
Po pierwsze, konferencja naukowa Historia naturalna jedzenia w Gdańsku, w dniach 3-4 listopada. Program zapowiada się imponująco. Mam nadzieję, że uda mi się dotelepać pociągiem nad morze (choć to trudne zadanie).
Po drugie, bardzo fajna strona internetowa, prowadzona przez ekipę z Muzeum Historii Polski Klio w kuchni - projekt, który wydaje mi się bardzo ciekawy, a jednocześnie mało rozreklamowany.
Po trzecie, coś znacznie bardziej rozreklamowanego, czyli Food Film Fest, organizowany przez Kuchnię.tv. Jestem szczególnie ciekawa filmu "Toast" na podstawie uroczej książki Nigela Slatera, którą zakupiłam w cudownej Books for Cooks w Notting Hill.

9/22/2011

Które curry?

Sama nie wiem, o którym napisać najpierw. Wszystkie pachną imbirem, czosnkiem i kminem, mają w sobie ogień papryczki i świeżość kolendry, ale... każde z nich smakuje, jakimś cudem, zupełnie inaczej. Warzywa jalfrezi, pikantny dahl (czyli curry z soczewicy), curry jogurtowe z klopsikami z ciecierzycy. Do tego naan albo ryż basmati z cebulą i cynamonem, do tego chutney z czerwonej cebuli albo raita ogórkowa...
W Polsce i we Włoszech czuję się jak w domu (nie tylko kulinarnie;)), Indie to ulubiona z moich kulinarnych wycieczek.



9/18/2011

Masterchef i tzatziki idealne (wg George'a Colombarisa)

George Colombaris to pochodzący z Grecji, a pracujący w Australii, szef kuchni, gwiazda mojego ulubionego programu Masterchef Australia. Tak, tak, Australia:) Jestem ciekawa, czy ktoś poza mną ogląda ten program w Polsce. "Masterchef" to znany brytyjski format kulinarnego show, popularny m.in. we Francji i Izraelu, a od dwóch sezonów także w Stanach, gdzie jednym z jurorów jest Gordon Ramsay. O ile jednak edycja amerykańska jest - jak to u Ramsaya - pełna przekleństw i wzajemnych złośliwości, w edycji australijskiej mówi się tylko i wyłącznie o jedzeniu. Od trzech lat Masterchef jest chyba najpopularniejszym programem w tamtejszej ramówce. Każda z trzech serii ma ponad osiemdziesiąt odcinków, emitowanych codziennie w prime time. 
Mówiąc w największym skrócie, jest to po prostu kulinarny konkurs, który "kucharzy domowych" zamienić ma w prawdziwych szefów kuchni. Konkurenci mierzą się z coraz trudniejszymi zadaniami, w których wykazać mają się kreatywnością (w wymyślaniu własnych przepisów) lub dokładnością i techniką (w odtwarzaniu przepisów wielkich szefów kuchni). Gośćmi programu byli m.in. Heston Blumenthal z Fat Duck, Jacques Pepin, czy Rene Redzepi z Nomy. 
Raz w tygodniu, w ramach odpoczynku, prowadzący program organizują dla zawodników (i widzów, oczywiście) "Masterclass". To dopiero jest niesamowite - co niedzielę w australijskim prime time obejrzeć można godzinny program, w którym szefowie kuchni niemal w czasie rzeczywistym uczą, jak kroić, jak smażyć, jak doprawiać itd. Czasem przygotowują rzeczy bardzo trudne, czasem pokazują idealne, "restauracyjne" wersje przepisów znanych wszystkim. Takich jak przepis na tzatziki. 

Tzatziki 
przepis wg George'a Colombarisa (Masterchef Australia)



kubek jogurtu greckiego
dwa ogórki gruntowe
ząbek czosnku
koperek
sól
oliwa z oliwek

Jogurt przelać na muślinową ściereczkę, zawiązać i - najlepiej - zostawić na noc, przywiązany do kratki, tak by jak najwięcej płynu spłynęło do miseczki pod spodem. Ogórki zetrzeć na tarce i zostawić, by się "zmizerowały". Ząbek czosnku (lub odrobinę więcej / mniej, według uznania) przecisnąć przez praskę lub drobno posiekać z solą. Połączyć odsączony jogurt, odsączone ogórki, czosnek i posiekany koperek (koperek - jak i inne zioła - staramy się siekać "na raz" ostrym nożem, tak żeby jak najmniej smaku i koloru zostało na desce do krojenia). Doprawiony jogurt polać odrobiną oliwy.

9/15/2011

Bieszczady

W Bieszczadach byłam pierwszy raz - jako mieszczuch do tej pory wolałam wakacje w Londynie albo Wrocławiu, a jeśli już na łonie natury - raczej na Mazurach, bo blisko. W tym roku uskuteczniliśmy jednak plan ucieczki "na koniec świata", czyli do Przysłupia - maleńkiej wioski między Cisną a Wetliną, gdzie nie ma nawet sklepu spożywczo-przemysłowego.
Na szczęście jest oberża Biesisko, w której - między jedną wycieczką a drugą - spędziliśmy mnóstwo czasu. Mam wrażenie, że przetestowałam 3/4 bezmięsnych dań, których - o dziwo - jest w kuchni Podkarpacia naprawdę sporo.
Bardzo smakowały mi razowe pierogi: huculskie (z bryndzą) i bojkowskie (z kaszą gryczaną). Świetne były też kotleciki z kaszy w sosie grzybowym. A raz - po szczególnie długiej wyprawie - skusiłam się nawet na smażony ser (co było pewną przesadą, zjadłam może z pół porcji).




Bardzo spodobało mi się również, że w Bieszczadach intensywnie promuje się polskie sery - zwłaszcza kozie, najbardziej dla tego regionu charakterystyczne - i że w menu restauracji wyszczególniane są często nazwiska producentów.



Rozbawiło mnie natomiast, że tradycyjnym daniem podkarpackim są "gołąbki bez zawijania" czyli kotlety z mielonego mięsa i kapusty - do tej pory myślałam, że to głupi wymysł pewnej marki, która na swojej stronie internetowej twierdzi, że "proponuje nowy sposób przygotowania popularnego w Polsce dania". Cóż, zdaje się, że nie oni to jednak wymyślili;)
A skoro już jesteśmy przy gołąbkach - gołąbki z ziemniakami to takie fajne, trochę przaśne, bardzo polskie i tanie danko, które również dość mi zasmakowało i które z pewnością za jakiś czas zrobię w domu.


Internet podpowiada, że jedyną książką, w której znaleźć można przepisy kuchni bieszczadzkiej jest "Kuchnia podkarpacia" Elżbiety Kensy. Zapisuję ją sobie na coraz dłuższą listę książek do kupienia.