Na lunch do
Atelier Amaro wybierałam się mocno podniecona - jakby nie wystarczała lektura jego książek, jakby nie wystarczały ochy i achy wyczytane w internecie i imponujący życiorys, na dzień przed wizytą "u mistrza", byłam na spotkaniu, podczas którego
Paul Liebrandt wypowiedział się o restauracji Amaro w samych superlatywach. Moja urodzinowa mamusia zasłużyła sobie na szamanko w takim miejscu!
W szary, jesienny dzień, budyneczek wydał nam się niepozorny, ale i bardzo dobrze wkomponowany w przestrzeń dokoła. Wnętrze - proste, biało-lawendowe, ładne acz nie narzucające się - podpowiada, że najważniejsze będzie tu jedzenie. I bardzo dobrze.
Na początek wypiłyśmy po kieliszku pysznego szampana (Tu jeden minusik dla restauracji - karta win nie jest głupim wynalazkiem. Kiedy - w tak eleganckim miejscu - kelner proponuje aperitif, klient naprawdę nie ma pojęcia, jaka jest górna granica cenowa. Cena naszego szampana nie zwaliła mnie z nóg, ale - gdybym wiedziała, ile kosztuje - pewnie zastanowiłabym się, czy nie wolę np. drinka, a gdyby był jeszcze trochę droższy, byłabym po prostu troszkę zła, że dałam się namówić.)
Zamówiłyśmy wszystkie dania z lunchowego menu - po jednej przystawce, po jednym daniu głównym i dwa desery. Zanim jednak zamówione dania przybyły na stół, czekała nas miła niespodzianka w postaci dwóch amuse-bouches: pierwszym była słonina wędzona w jakimś-dymie-który-był-specjalny-ale-nie-pamiętam-jaki z orzechami pinii, jeżyną i jogurtem w pudrze (to poniuchałam, skubnęłam orzeszka i oddałam mamie, acz przyznaję, że zapach był obłędny), drugim - podane przez samego WMA - "jesienne liście", czyli kropelki puree z selera, borowika, dyni, buraka i żurawiny, podane z "opłatkami" o tym samym smaku i w kolorach jesieni. Próbując ich, zrozumiałam, co oznacza "esencja smaku" - kropelka selerowego musu smakowała bardziej selerowo niż sam seler:)
Obie przystawki były wspaniałe - zarówno soczewicowa zupa z kozim serem i marynowanymi opieńkami, jak i rydze smażone z pietruszką, jałowcem i pianą z bursztynu (ach tak, muszę kupić bursztyn!) były jednocześnie zaskakujące i cudne wizualnie, jak i - a o to się nieco obawiałam - kompletnie bezpretensjonalne, po prostu "dobre".
Dania główne pozostawiły odrobinkę mniejsze wrażenie, ale to chyba dlatego, że - po raz kolejny się o tym przekonałam - ja jednak nie lubię ryb i jadam czasami tylko tuńczyka i śledzia do wódeczki. Sandacz, który dostałam, był z pewnością idealnie wysmażonym sandaczem, ale i tak jego rybowatość skłoniła mnie do podmianki (mama łaskawie zgodziła się odstąpić odrobinę towarzyszących jej cielęcinie kopytek i bobu). Natomiast kasza gryczana z jagodami (niecodzienne i bardzo udane połączenie) i dzikie marchewki, które towarzyszyły rybie - absolutnie bez skazy.
Na co dzień nie jestem jakimś szczególnym "sweet tooth", potrafię się raczej obyć bez czekolad i innych pokus tego rodzaju, jednak lody kajmakowe podane z proszkiem z jogurtu i oliwy, sześcianikami z miodowego ciasta i śliwkami nawróciły mnie na słodką stronę mocy. Tę urzekającą kompozycję popiłyśmy jeszcze kieliszkiem cudownego, polskiego miodu. Reszcie posiłku towarzyszyła ziołowa woda.
Fot. Atelier Amaro
Atelier Amaro nie jest miejscem, do którego chodzi się codziennie, ale jest na pewno "jednym z tych miejsc, o których czytamy", o których ja z cieknącą ślinką czytałam - knajpą, w której zmysł smaku czuje się dopieszczony tak, jak słuch w filharmonii. Najcudowniejszą dla mnie cechą była jego "polskość" - i rydze, i kasza gryczana, i miód pitny, i ser bursztyn, i nawet ten głupi seler - nasze, fajne, często niedocenione smaki podane z finezją, w niespodziewanych połączeniach, z szacunkiem dla tradycji i kreatywnością jednocześnie. A tak poza tym (umówmy się, informacje praktyczne są ważne, kryzys, te sprawy...) cena lunchu jest naprawdę niewygórowana - 85 zł za trzy małe dziełka sztuki (które jednak, wraz z amuse-bouches, zaspokajają głód w sam raz) wydaje się kwotą rozsądną. Szampan na specjalne okazje, woda i miód - jak najbardziej;)
W sam raz na urodziny każdej cudownej mamy na świecie! (a przynajmniej w Polsce, a najłatwiej - w Warszawie)