W Wiedniu udało nam się trafić na same dobre knajpy, w dużej mierze dzięki świetnej stronie Spotted by Locals, z której będziemy teraz korzystać przy wszystkich "city breaks". Jedliśmy pysznie, choć mój chłopak olał sznycla, a kiełbaskę wsunął ostatniego dnia w pośpiechu, mówiąc, że "nie była wcale taka super i na Śląsku robią lepsze".
Choć nie samymi kotletami, golonkami i kiełbasami kuchnia Wiednia stoi, przyznać trzeba, że jest dość tłusta. Mieliśmy wrażenie, że sosu w sałacie jest o połowę za dużo, tak samo jak masła w puree czy tłuściutkiego sera oklejającego szpecle. Pocieszaliśmy się, że całe dnie spędzamy łażąc, że trochę więcej energii nam się należy i że po powrocie nastanie czas lekkich chłodników i młodych warzyw.
Ale do rzeczy: oto restauracje/bary, które odwiedziliśmy:
Knajpa z przecudnym podwórzem w 7. dzielnicy. Oprócz głównej karty (kuchnia tzw. "międzynarodowa" - specjały austriackie w nowocześniejszej wersji, trochę makaronów, trochę dań inspirowanych kuchnią orientalną), co tydzień pojawia się tu inne menu sezonowe i to z niego wybieraliśmy. Ja zamówiłam strudel z ziemniakami i czosnkiem niedźwiedzim, K. - baraninę podaną z puree ziemniaczanym (również z czosnkiem niedźwiedzim, który jest w Austrii bardzo popularną przyprawą) i ratatouille. Wszystko było smaczne, bezpretensjonalne, ciut tylko za tłuste (ale to już TRUDNO). Ogromną zaletą miejsca jest klimatyczne podwórko.
Do Schoene Perle poszliśmy na "rocznicową" kolację. Trochę żałowaliśmy z początku, że knajpka nie ma stolików na zewnątrz, ale proste, minimalistyczne wnętrze podobało nam się i zostaliśmy. Karta utrzymana była w stylu podobnym do Amerling Beisl - dania różnorodne, ale nie "od Sasa do Lasa", robione z ekologicznych, w większości lokalnych produktów (mieliśmy wrażenie, że to w ogóle w "nowoczesnych" wiedeńskich restauracjach prawie norma, zazdrość, ech).
Zjadłam bardzo dobrą sałatę z ziemniakami, fasolą i musztardowym sosem z oleju z pestek dyni i tradycyjne szpecle z serem i smażoną cebulą. Po prostu musiałam sobie na to pozwolić, ale po pół porcji odpuściłam - były bardzo pyszne, ale a) za dużo, b) trochę, jak na mój gust, za tłusto i jednostajnie. Gdybyśmy wcześniej widzieli rozmiar dania, pewnie zamówilibyśmy je na pół, a tak K. zjadł pstrąga pieczonego w całości z ziołami.
Zapomniałam zrobić zdjęcie sałatki, kiedy przyszła:)
Największy kulinarny hit wyjazdu, znaleziony kompletnie przypadkowo. Kiedy, pierwszego dnia, kręciliśmy się po ulicach, K. zauważył na restauracji o tajemniczej nazwie 1070 tablicę z hasłem: "running cooking". Knajpa wydawała się klimatyczna, ale nigdzie nie mogliśmy znaleźć menu ani informacji o tym, jaki to rodzaj kuchni. K. odważnie wszedł do środka i zaczął rozmawiać z panem kucharzem, który wyjaśnił mu, że jest to kuchnia autorska, codziennie inna, a system działa tak, że trzeba zamówić trzy danka (ceny: od 4,5 do 7,5 euro) i w niepewności czekać na to, co zostanie nam przyniesione:) Potem - jeśli ma się ochotę - można zamawiać dalej. Kiedy potwierdził, że dania bez mięsa także przygotowuje, uznaliśmy, że to może być świetna zabawa i że wrócimy tam następnego dnia z mieszkającą w Wiedniu koleżanką.
Zazwyczaj w restauracjach mówi się, co chce się zjeść. W 1070 odwrotnie - mówi się, czego się zjeść nie chce. Koleżanka powiedziała pani, że nie może jeść produktów mlecznych, ja powiedziałam, że nie jem mięsa (niestety nie zastrzegłam, że wolałabym i bez ryby, więc rybę dostałam, spróbowałam i oddałam K. - no ale to już moja wina, nie ryby). Na początek dostaliśmy pyszną sałatkę ze szparagów (moje pierwsze w tym roku:)), pomidorków i szczypiorku. Później - my z K. chłodnik z ogórków, mięty, czosnku i jeszcze-czegoś-dobrego z paluszkiem z francuskiego ciasta, a koleżanka sałatę z młodymi warzywami i balsamicznym sosem. Następnie zjedliśmy pstrąga z pęczakiem i buraczkami. K. zamówił jeszcze deser - świetną tartę z rabarbarem i sorbetem z marakui.
Pomysł - świetny. Wykonanie - właściwie doskonałe. No i nareszcie nie było tłusto:) Wszystkim żądnym przygód polecam:)
Na koniec - dwa słowa o doświadczeniu fast foodowym. Loving Hut, w którym w Warszawie z przyjemnością zjadłam słynną sztuczną kaczkę, w Wiedniu mnie mocno rozczarował. Hamburger był suchy, miał jakiś dziwny posmaczek, buła smakowała jak z paczki, w ogóle wydało mi się, że oni wszystko tam mają szczelnie zapakowane w folijki, a potem wyciągają i wsadzają do mikrofali. Natchnione napisy na ścianach i wege-piosenki nie poprawiły nam nastroju - jasne, jasne, ratujmy ziemię, ale przy okazji jedzmy smacznie, zdrowo i naturalnie. Pyszny był za to falafel w Maschu Maschu - fakt, trzeba by się było postarać, żeby zrobić falafel, który mi nie zasmakuje, ale ten był naprawdę super - dużo warzyw, hummus, sos bakłażanowo-pomidorowy, doskonale przyprawione kotleciki - mniam.
Podsumowując: naprawdę bardzo nam było smacznie w Wiedniu.
PS. Nie, nie tylko jedliśmy, atrakcji dla ducha też nie brakowało - końcu to rok Klimta;)
Też niedawno wróciłam z Wiednia, ale podczas tygodnia tam spędzonego ani razu nie trafiłam do żadnego z wymienionych przez Ciebie miejsc, a po knajpach (zresztą świetnych) oprowadzał nas długoletni mieszkaniec Wiednia. To niesamowite, że jest tam tyle urokliwych zakątków!
OdpowiedzUsuńSpróbuję skorzystać ze strony, którą polecasz przy okazji następnego wyjazdu.
Pozdrawiam,
Edith
Pysznie było Ci tam.
OdpowiedzUsuńA rok Klimta na pewno dopełnił całości.
Dawno nie byłam w Wiedniu...
ha, Schoene Perle jest na mojej liscie bo blisko bedziemy mieszkac (jakies 200 m od, tradycyjnie wybieramy miejscowke na Im Werd :)
OdpowiedzUsuńidźcie, idźcie, sałatka moja była wegan, na talerzu meze Kacpra z mlekiem była tylko feta, pewnie można wziąć bez - polecam w każdym razie:)
OdpowiedzUsuń