U Pana Ziółko byłam pierwszy raz i absolutnie się zakochałam. Wróciłam z torbami pełnymi rukoli, roszponki, musztardowca, pokrzywy, z doniczkami bazylii wieloletniej, tymianku i mięty. Niesamowite, że facet jednoosobowo (no dobra, kilkuosobowo;)) potrafi udowodnić, że "lokalnie" i "organicznie" nie musi znaczyć "drogo". Ba, że może być nawet taniej niż na bazarkach. Niesamowite (a jednocześnie przecież całkiem logiczne, aż dziwne, że więcej osób nie myśli w ten sposób), że chce mu się wymyślać, eksperymentować, że można kupić u niego bazylię tajską na wagę, donicę z trawą cytrynową za 5zł, żółte oregano, bazylię imbirową... Aż mi wstyd, że dopiero teraz wybrałam się do niego, choć mieszkam o 15 minut drogi spod fortecy... W najbliższą środę z pewnością znów odwiedzę królestwo zieleniny.
Produkty, które przyniosłam do domu były tak cudne, że nie chciałam przesadnie przytłumiać ich smaku. Połowę liści (totalnie wymieszanych:)) zjedliśmy więc z winegretem (pisałam już chyba, że mój ulubiony składa się z czosnku, miodu, musztardy, soku z cytryny i oliwy), a z drugiej połowy zrobiłam pesto, z orzeszkami pinii, pseudo-parmezanem (kupuję twardy ser na podpuszczce mikrobiologicznej), odrobiną czosnku i oliwą. Pesto zjedliśmy z pappardelle, posypane dodatkowym serem, orzeszkami i dodatkowymi, niezmielonymi liśćmi bazylii i rukoli. Pycha!
.
Ja też mieszkam max 15 minut. I ciągle to przede mną...
OdpowiedzUsuń