10/30/2011

Vegeburger, frytki, coleslaw. I wspomnienia z Nowego Jorku.

Przed zeszłorocznym wakacyjnym wyjazdem do Nowego Jorku, zrobiłam dość obszerny research. Szukałam ciekawych wystaw, musicalu, który chciałabym zobaczyć na Broadwayu, miejsc, w których mieszkali James Dean i Andy Warhol. Szukałam w końcu najlepszych w NY... hamburgerów. Może to się, i owszem, wydawać nieco dziwne, biorąc pod uwagę fakt, że nie jem mięsa, jednak po pierwsze chciałam, by spróbowała ich moja mama, po drugie - chciałam trafić w kultowe nowojorskie miejsca, choćby tylko po to, by spałaszować frytki, wypić colę i przez chwilę poczuć się jak pełnoprawna obywatelka Manhattanu. Było warto: wizyta w kultowym Burger Joint w hotelu Le Parker Meridien to atrakcja, którą polecam nawet odwiedzającym Nowy Jork ortodoksyjnym weganom;)
Zaczęło się od tego, że w internecie wynalazłam adres, pod którym podają najlepsze hamburgery w NY. Moja nowojorska ciocia przyprowadziła nas na właściwą ulicę, przyprowadziła pod właściwy numer, minęłyśmy tenże właściwy numer, cofnęłyśmy się, znów poszłyśmy przed siebie i znów się cofnęłyśmy. "Dobra, tu stoi jakiś wypasiony hotel dla bogatych nowojorczyków, fajnie, ale jakie hamburgery?" - niecierpliwiła się mama. Pomyślałam sobie, że zrobiłam jakąś kompletną głupotę i że pewnie w hotelu znajduje się knajpa, w której podają kanapki z opiłkami złota i białymi truflami za 50 dolarów, o których czytamy czasami w artykułach w rodzaju "najdroższe kanapki świata". Pomyślałam, że zajrzymy, a potem ja się pokajam, przyznam, że internet to narzędzie szatana i pójdziemy na coś normalnego do jedzenia. 
Wątpliwości nie opuściły mnie, gdy weszłyśmy do super-ekskluzywnego, hotelowego holu. Kiedy jednak rzuciłam okiem na pustawą, hotelową restaurację, pomyślałam sobie, że to nie może być to. No i miałam rację - pani consierge wskazała nam niepozorny korytarz, który prowadził do... budki z hamburgerami. Tak, tak, hotel Le Parker Meridien został zbudowany "wokół" albo wręcz "na" kultowej, hamburgerowej budce. Ściany pełne graffiti, na nich plakaty seriali, menu wypisane markerem na kartkach - oto właśnie Burger Joint, miejsce rekomendowane w słynnym rankingu Zagat. 


Hamburgery były podobno "dokładnie takie, jakie powinny być". Po prostu dobre mięso, dobra bułka, świeże dodatki. Nic, co udawałoby "high dining", za to smakujące jak prawdziwy kotlet, w prawdziwym pieczywie, z prawdziwymi warzywami - moja mama i ciocia, na co dzień niechętne fast foodom, powiedziały, że tak właśnie powinna wyglądać "buda z hamburgerami" - raz na pół roku, kiedy nachodzi chętka na coś niedozwolonego, powinno się pójść właśnie tam - do knajpki, która ani nie jest McDonaldem, ani nie dodaje trufli do czegoś, co jest typowym ulicznym żarciem. 



Opcją vege była w Burger Joint kanapka "Grilled Cheese" - po prostu bardzo dobra buła z serem, warzywami i sosami. Podczas późniejszych poszukiwań - np. w budce dla studentów Harvarda - zjadłam też ciekawsze wersje, takie jak burger z grillowanym boczniakiem. 


Domowa wersja hamburgerowej rozkoszy jest natomiast... strasznie pracochłonna;) Żaden tam fast food, kiedy wszystko chce się zrobić zdrowo i "po bożemu". Moje domowe hamburgery są zrobione z ugotowanej czerwonej soczewicy z podsmażoną cebulą i przyprawami (słodka papryka, pieprz cayenne, sól), obtoczone w jajku i bułce. Położyłam je na pełnoziarnistej bułce, dodałam warzywa i sos tysiąc wysp. Do tego frytki (pokrojone w słupki ziemniaki, zblanszowane i upieczone z rozmarynem i solą) i sałatka coleslaw - biała kapusta, cebula i marchewka z domowym majonezem. 


Myślę sobie też, że taki domowy, wegetariański fast food jest co prawda pracochłonny, dość kaloryczny, ale też bardzo zdrowy - dawno nie udało mi się wprowadzić aż tylu różnych, świeżych warzyw do jednego obiadu. Mięsożercy niech uformują kotlet z jakościowej (i pochodzącej z zaufanego źródła) wołowiny albo może niech skuszą się na soczewicową wersję - tak czy siak, efekt będzie "amerykański" - czyli wielce efektowny:)

10/26/2011

Domowy sos prosto z wysp na St. Lawrence River

Nazwa amerykańskiego sosu pochodzi (informacja z "The Oxford Companion of Food and Drink") od    Tysiąca Wysp znajdujących się na St. Lawrence River, między USA a Kanadą. Pochodzący z miasteczka Clayton w stanie Nowy Jork, rybak o nazwisku George Lalonde Jr, doskonale znał te okolice i służył jako przewodnik innym rybakom. Pewnego razu wśród jego klientów znaleźli się aktorka May Irwin i jej mąż. Panna Irwin była absolutnie zachwycona dressingiem, który George podał jej do sałatki podczas jednej ze wspólnych kolacji. Sosu nie stworzył oczywiście facet, ale jego żona Sophia Lalonde, która z radością udostępniła recepturę gwieździe, a później także Elli Bertrand, żonie właściciela najpopularniejszego w Clayton hotelu Herald. Panna Irwin nadała sosowi jego obecną nazwę, a panna Bertrand jako pierwsza podała go gościom. Aktorka przekazała następnie recepturę swojemu znajomemu George'owi Boldtowi, właścicielowi słynnego hotelu Waldorf Astoria w Nowym Jorku. No i tak się zaczęło...

Nie wiem, co prawda, jak dokładnie wyglądał oryginalny przepis, ale oto mój. Od zera.

Sos 1000 wysp
Przepis własny / Sophia Lalonde :)

szklanka majonezu
1/3 szklanki ketchupu
mała czerwona cebulka, drobniutko pokrojona
2-3 małe pomidorki, drobniutko pokrojone
1-2 marynowane papryczki jalapeno, drobniutko pokrojone
ew. łyżka sosu Worcestershire


Majonez:
2 jajka
2 łyżki octu z białego wina (lub jabłkowego)
łyżeczka musztardy
olej słonecznikowy / z pestek winogron

Najprostszy sposób na zrobienie majonezu zaprezentowali prowadzący Masterchef Australia: okazuje się, że nie trzeba wcale trzepać aż ramię odpadnie, a wystarczy... zmiksować;) Jajka, ocet, musztardę i odrobinę oleju wlewamy do pojemniczka blendera, miksujemy chwilę, dodajemy trochę więcej oleju i znów miksujemy, i tak do osiągnięcia odpowiedniej konsystencji. Wierzyć mi się nie chciało, ale to działa całkiem nieźle! Majonez jest odrobinkę inny niż wtedy, gdy dodajemy same żółtka, ale też bardzo smaczny. Oczywiście klasyczne kręcenie również się sprawdzi.

Ketchup:
puszka pomidorów
mała cebula
ząbek czosnku
mała gałązka selera naciowego
oliwa z oliwek
liście bazylii
goździk
kilka ziarenek kolendry
2 łyżki brązowego cukru
ok. pół szklanki octu z czerwonego wina
sól, pieprz

Warzywa, przyprawy i spory chlust oliwy umieszczamy w rondelku. Dusimy około 10 minut, dodajemy pomidory i pół szklanki wody. Dusimy, aż sos zredukuje się mniej więcej o połowę. Dodajemy bazylię, miksujemy i przecieramy przez sito - tyle razy, aż sos będzie całkiem gładki. Przelewamy z powrotem do garnka, dodajemy cukier i ocet i gotujemy, aż osiągnie konsystencję ketchupu.

Ketchup, majonez, posiekane warzywa i ew. sos Worcestershire mieszamy. Doprawiamy do smaku. Podajemy do sałatek, kanapek albo - jak ja - do wegetariańskich hamburgerów:)

10/24/2011

Warzywa po marokańsku. Dynia, część pierwsza.

Panowie, którzy przez ostatni miesiąc remontowali moją kuchnię, są prawdopodobnie najcudowniejszymi panami od remontów na świecie. Nie dość, że używają cudownych, arcywarszawskich zwrotów, które ja - urodzona w tym mieście - znam głównie z tekstów Projektu Warszawiak, nie dość, że mówią do siebie na zmianę per "żabko" i "cholero", nie dość, że wiedzą wszystko o uprawie warzyw i ziół i chętnie się tą wiedzą dzielą, nie dość, że mojego chłopaka ochrzcili "tym brodatym stworzeniem", nie dość, że mówią rzeczy w stylu "gazownik (w sensie sam mówiący;)) z przykrością stwierdza, że piecyk działa, więc teraz to elektryk (czyli również mówiący) musi się zabrać do roboty", nie dość w końcu, że zrobili nam śliczną kuchnię, to jeszcze... przywieźli nam dynię. 
No i w ten sposób wielgachna dynia zawitała i w moje skromne progi. I - przyznaję - po raz pierwszy z dynią gotowałam:) Na pierwszy ogień poszedł prosty krem (zrobiłam go jak krem z marchewki - z curry, cytryną, imbirem), na drugi - warzywa w stylu marokańskim. 

Aromatyczne warzywa w stylu marokańskim
Przepis własny, zainspirowany White Plate

duża marchewka (pokrojona w słupki)
kawałek dyni (taki, żeby było jej trochę więcej niż marchewki; pokrojony w kostkę)
pół puszki ciecierzycy
czerwona cebula
mała papryczka chilli (niezbyt ostra)
ząbek czosnku
po łyżeczce kminu i cynamonu
ok. 2 łyżeczki kurkumy
łyżka brązowego cukru
sól, pieprz, oliwa
bulion (może być i woda, ja akurat miałam bulion warzywny pod ręką)


Kmin podprażamy na suchej patelni, ucieramy w moździerzu. Na oliwie podsmażamy piórka cebuli (dość duże, możemy od razu dodać odrobinę soli), dodajemy czosnek, papryczkę, kmin, cynamon, kurkumę i cukier. Dokładnie mieszamy, a po chwili dodajemy marchewkę pokrojoną w słupki i kilka łyżek bulionu, przykrywamy i dusimy ok. 8 minut. Dodajemy dynię, więcej bulionu i przykrywamy na kolejnych 10 minut. Dosypujemy ciecierzycę i zostawiamy jeszcze na chwilkę, by się podgrzała, doprawiamy solą i pieprzem. Podajemy z ryżem basmati, jogurtem (ew. śmietaną) i świeżą pietruszką (ew. kolendrą). 

Przepis dołączam do Festiwalu Dyni, organizowanego przez Beę. 

10/21/2011

Stir fry z bakłażanów z sosem chilli

Kolejny przepis z mojego ulubionego Masterchef Australia. Ten zaprezentowała Kylie Kwong. Moja wersja jest dość podobna, chociaż ilość oleju zmniejszyłam chyba o połowę. Już nawet nie chodziło o kalorie, po prostu w przepisie było go STRASZNIE DUŻO;) Wbrew pozorom - owszem, poszło sporo papryczki - danie nie było szczególnie ostre, pewnie dlatego, że usunęłam nasiona, a i sama papryczka do najbardziej hardkorowych najwyraźniej nie należała. 

Stir fry z bakłażanów z domowym sosem chilli
Zmodyfikowany przepis Kylie Kwong (Masterchef Australia)



1 średni bakłażan
1 łyżka oleju z orzeszków ziemnych
sporo drobno posiekanej kolendry (listki i łodyżki)
mała dymka
łyżeczka pieprzu syczuańskiego i soli
Sos chilli:
2 łyżki oleju z orzeszków ziemnych
2 czerwone papryczki chilli
4 ząbki czosnku
kawałek imbiru wielkości kciuka
łyżeczka sosu sojowego

Bakłażana pokroiłam na kawałki, posoliłam, odstawiłam, (niektórzy twierdzą, że nie jest to wcale konieczne dla pozbycia się goryczki, ale strzeżonego...) opłukałam i wysuszyłam. Na lekko rozgrzany olej wrzuciłam chilli, czosnek i imbir, mieszałam około 5 minut na małym ogniu. Zdjęłam z kuchenki i dodałam sos sojowy. Sól i pieprz syczuański podgrzałam na patelni, a kiedy zaczęły pachnieć, wrzuciłam do moździerza i utarłam. Na patelni (niestety nie mam woka, więc taki to średni stir fry;)) rozgrzałam łyżkę oleju, wrzuciłam bakłażana i przez ok. 3 minut smażyłam na dużym ogniu, a potem ok. 5 - na małym. Do bakłażana wlałam sos chilli i dusiłam jeszcze około minuty. Wymieszałam z drobno posiekanym szczypiorkiem i kolendrą. Podałam z jaśminowym ryżem. 

10/20/2011

Kolorowe lumaconi z serami

Duże, piękne, kolorowe muszle przyjechały do mnie z Toskanii. Zastanawiałam się, czym je nadziać, zastanawiałam, aż przypomniał mi się pewien przepis z Kwestii Smaku. Przerobiłam go nieco i powstało bardzo fajne, dość eleganckie pierwsze danie - w sam raz na romantyczną kolację.

Lumaconi nadziewane serami w sosie ze świeżych pomidorów

makaron lumaconi (lub coniglioni)
1/2 kulki mozzarelli
1/2 opakowania ricotty (ok. 60g)
2 łyżki mascarpone
sól, pieprz, suszone oregano
ew. parmezan (pominęłam)

Sos ze świeżych pomidorów:
mała cebula
ząbek czosnku
5-6 pomidorów
kilka gałązek świeżego oregano
liście świeżej bazylii
oliwa
sól, pieprz


Sos: na oliwie szklimy cebulę i czosnek, dodajemy sparzone, obrane pomidory i gałązki oregano. Dusimy około godziny - aż sos zgęstnieje. Przyprawiamy solą i pieprzem, przecieramy przez sito. Dodajemy drobniutko posiekane listki bazylii.
Makaron podgotowujemy (ok. 2-3 minut krócej niż wskazuje czas podany na opakowaniu).
Przygotowujemy nadzienie: w misce mieszamy wszystkie sery, przyprawiamy obficie pieprzem (jeśli nie używamy parmezanu - także solą) i suszonym oregano.
Muszle nadziewamy serami. Do żaroodpornego naczynia wlewamy sos, układamy na nim muszle. Skrapiamy dobrą oliwą. Zapiekamy ok. 15-20 minut w piekarniku nagrzanym do 200 stopni.


10/18/2011

Październikowe spotkania, część II - Wojciech Amaro

Na lunch do Atelier Amaro wybierałam się mocno podniecona - jakby nie wystarczała lektura jego książek, jakby nie wystarczały ochy i achy wyczytane w internecie i imponujący życiorys, na dzień przed wizytą "u mistrza", byłam na spotkaniu, podczas którego Paul Liebrandt wypowiedział się o restauracji Amaro w samych superlatywach. Moja urodzinowa mamusia zasłużyła sobie na szamanko w takim miejscu!
W szary, jesienny dzień, budyneczek wydał nam się niepozorny, ale i bardzo dobrze wkomponowany w przestrzeń dokoła. Wnętrze - proste, biało-lawendowe, ładne acz nie narzucające się - podpowiada, że najważniejsze będzie tu jedzenie. I bardzo dobrze. 
Na początek wypiłyśmy po kieliszku pysznego szampana (Tu jeden minusik dla restauracji - karta win nie jest głupim wynalazkiem. Kiedy - w tak eleganckim miejscu - kelner proponuje aperitif, klient naprawdę nie ma pojęcia, jaka jest górna granica cenowa. Cena naszego szampana nie zwaliła mnie z nóg, ale - gdybym wiedziała, ile kosztuje - pewnie zastanowiłabym się, czy nie wolę np. drinka, a gdyby był jeszcze trochę droższy, byłabym po prostu troszkę zła, że dałam się namówić.) 
Zamówiłyśmy wszystkie dania z lunchowego menu - po jednej przystawce, po jednym daniu głównym i dwa desery. Zanim jednak zamówione dania przybyły na stół, czekała nas miła niespodzianka w postaci dwóch amuse-bouches: pierwszym była słonina wędzona w jakimś-dymie-który-był-specjalny-ale-nie-pamiętam-jaki z orzechami pinii, jeżyną i jogurtem w pudrze (to poniuchałam, skubnęłam orzeszka i oddałam mamie, acz przyznaję, że zapach był obłędny), drugim - podane przez samego WMA - "jesienne liście", czyli kropelki puree z selera, borowika, dyni, buraka i żurawiny, podane z "opłatkami" o tym samym smaku i w kolorach jesieni. Próbując ich, zrozumiałam, co oznacza "esencja smaku" - kropelka selerowego musu smakowała bardziej selerowo niż sam seler:)
Obie przystawki były wspaniałe - zarówno soczewicowa zupa z kozim serem i marynowanymi opieńkami, jak i rydze smażone z pietruszką, jałowcem i pianą z bursztynu (ach tak, muszę kupić bursztyn!) były jednocześnie zaskakujące i cudne wizualnie, jak i - a o to się nieco obawiałam - kompletnie bezpretensjonalne, po prostu "dobre". 
Dania główne pozostawiły odrobinkę mniejsze wrażenie, ale to chyba dlatego, że - po raz kolejny się o tym przekonałam - ja jednak nie lubię ryb i jadam czasami tylko tuńczyka i śledzia do wódeczki. Sandacz, który dostałam, był z pewnością idealnie wysmażonym sandaczem, ale i tak jego rybowatość skłoniła mnie do podmianki (mama łaskawie zgodziła się odstąpić odrobinę towarzyszących jej cielęcinie kopytek i bobu). Natomiast kasza gryczana z jagodami (niecodzienne i bardzo udane połączenie) i dzikie marchewki, które towarzyszyły rybie - absolutnie bez skazy. 
Na co dzień nie jestem jakimś szczególnym "sweet tooth", potrafię się raczej obyć bez czekolad i innych pokus tego rodzaju, jednak lody kajmakowe podane z proszkiem z jogurtu i oliwy, sześcianikami z miodowego ciasta i śliwkami nawróciły mnie na słodką stronę mocy. Tę urzekającą kompozycję popiłyśmy jeszcze kieliszkiem cudownego, polskiego miodu. Reszcie posiłku towarzyszyła ziołowa woda. 

Fot. Atelier Amaro

Atelier Amaro nie jest miejscem, do którego chodzi się codziennie, ale jest na pewno "jednym z tych miejsc, o których czytamy", o których ja z cieknącą ślinką czytałam - knajpą, w której zmysł smaku czuje się dopieszczony tak, jak słuch w filharmonii. Najcudowniejszą dla mnie cechą była jego "polskość" - i rydze, i kasza gryczana, i miód pitny, i ser bursztyn, i nawet ten głupi seler - nasze, fajne, często niedocenione smaki podane z finezją, w niespodziewanych połączeniach, z szacunkiem dla tradycji i kreatywnością jednocześnie. A tak poza tym (umówmy się, informacje praktyczne są ważne, kryzys, te sprawy...) cena lunchu jest naprawdę niewygórowana - 85 zł za trzy małe dziełka sztuki (które jednak, wraz z amuse-bouches, zaspokajają głód w sam raz) wydaje się kwotą rozsądną. Szampan na specjalne okazje, woda i miód - jak najbardziej;) 
W sam raz na urodziny każdej cudownej mamy na świecie! (a przynajmniej w Polsce, a najłatwiej - w Warszawie)

10/15/2011

Pesto di prezzemolo - primo piatto perfetto

Przepis na szybko, wciąż w oczekiwaniu na moją piękną kuchnię... już za chwileczkę, już za momencik.

Wywodzące się z Ligurii, klasyczne pesto (nazwa pochodzi od czasownika "pestare", czyli utłuc albo zdeptać; angielskie słowo "pestle" - pestle and mortar to moździerz - ma ponoć ten sam źródłosłów) to sos doskonały - pasuje do makaronu oczywiście (w Ligurii podaje się je z krótkim makaronem, fasolką szparagową i - tak, tak - kawałkami ziemniaków), ale też do sałatek, grzanek, ryb, grillowanych warzyw... Świeże liście bazylii uciera się z oliwą, czosnkiem, orzeszkami pinii i parmezanem - kiedyś składniki ucierało się (albo "tłukło") w moździerzu, dzisiaj wrzucamy wszystko do miksera (oliwę dodajemy stopniowo) i sos powstaje w kilka sekund.

Pomysły na utłuczony sos są niezliczone - fajne są zielone sosy z rukoli, kolendry, z wymieszanej z bazylią mięty. Podobno Niemcy ucierają zamiast bazylii liście czosnku niedźwiedziego. W pesto sycylijskim występują pomidory i migdały, w kalabryjskim - grillowana papryka. W wersjach wegańskich, zamiast parmezanu dodać ponoć można pastę miso albo płatki drożdżowe (Olga, wiesz coś na ten temat?:))

Moje dzisiejsze pesto jest chyba względnie "polskie" - zrobione z tanich (prócz parmezanu - może ktoś ma pomysł, jak uczynić ten przepis jeszcze bardziej ekonomicznym?) i dostępnych składników. I jest przepyszne.

Pesto pietruszkowe


pęczek pietruszki
mały ząbek czosnku
ok. 2 łyżek parmezanu
1 łyżka pestek słonecznika
1 łyżka pestek dyni
pieprz, ew. odrobina soli
oliwa

Składniki (prócz oliwy i przypraw) powoli miksujemy w blenderze. Stopniowo dodajemy oliwę, aż osiągniemy właściwą konsystencję. Przyprawiamy do smaku. Podajemy ze spaghetti.

(Przepis dodaję do akcji Pasta Ispirando i Viva Italia!)

10/12/2011

Październikowe spotkania, część I - Paul Liebrandt

Bilety na oba pokazy filmu Kwestia smaku Sally Rowe na Warszawskim Festiwalu Filmowym zostały wyprzedane - świadczy to chyba o rosnącej popularności "kina kulinarnego", którego najlepszym ostatnio przykładem był film Kuchnia to sztuka o Ferranie Adrii i jego restauracji El Bulli, i którego najnowsze "inkarnacje" już za niecałe dwa tygodnie oglądać też będzie można na Food Film Fest Kuchni+. 
Bohaterem dokumentu Rowe jest Paul Liebrandt, nowojorski kucharz, szef kuchni w restauracji Corton na Manhattanie. W trailerze wygląda na niezłego wariata, ale film i spotkanie na żywo rozwiały wszelki niepokój - mieliśmy przed sobą uroczego, nieśmiałego faceta, całkowicie oddanego swojej pracy, swojej sztuce. Najlepsze fragmenty: moment, kiedy Liebrandt, zmuszony do gotowania prostego menu "dla ludu", zastawia się, czy można zaserwować talerz degustacyjny siedmiu rodzajów frytek; gorączkowe oczekiwanie na trzy gwiazdki w "New York Timesie" (którego statusu nie da się porównać chyba z żadną europejską gazetą), poprzedzone długimi rozważaniami nad tym, kiedy recenzent przyjdzie i jakiego użyje pseudonimu; przemowa o jego maleńkim, przeuroczym piesku z mottem "przy takim cudnym stworzonku każdy chce być lepszym człowiekiem". 
Na pytanie jednego z widzów, w jaki sposób przychodzą do niego pomysły - czy czuje smaki, czy komponuje kolory, Liebrandt odpowiedział: "słyszę głosy". Oczywiście zapytano go również o kuchnię polską, a on z zachwytem opowiedział o swoim lunchu w Atelier Amaro. "It was an eye-opening experience" - mówił. Niezmiernie ucieszyły mnie jego słowa, bo miałam w Atelier rezerwację następnego dnia - zabrałam mamę na urodzinowy lunch. 
Smakom stworzonym przez Wojciecha Modesta Amaro poświęcę drugą część październikowych spotkań.



10/05/2011

Tort na wieczór panieński

Mój pierwszy wieczór panieński. Tak się jakoś złożyło, że na dwóch poprzednich wieczorach moich koleżanek nie mogłam się zjawić, tym razem jednak za mąż wyszła jedna z najlepszych przyjaciółek na świecie, w dodatku za równie fajnego przyjaciela. Przygotowania do ich ślubu trwały jakieś pół roku, żartujemy sobie, że przypominały te Williama i Kate - generalnie kompletne szaleństwo. Wieczór panieński również musiał zatem odbyć się "z pompą". 
Dziewczynki z króliczymi uszami w białych limuzynach, przemierzające z piskiem warszawskie ulice budzą w pannie młodej raczej politowanie, dlatego świadkowa postanowiła zorganizować wieczór "kawalerski". Tak, tak, miałyśmy wąsy, piłyśmy wódkę i klęłyśmy siarczyście. Z akcentów typowo babskich była jednak bielizna i tort. Zgłosiłam się na ochotnika do pieczenia i, przyznam szczerze, po paru godzinach w kuchni zastanawiałam się, czy mi kompletnie nie odbiło. Wyszło jednak - zwłaszcza jak na drugie podejście do tortu, pierwszą polewę etc. - całkiem przyzwoicie. Inspiracją był tort szwarcwaldzki, nie trzymałam się jednak żadnego konkretnego przepisu. 

Czekoladowo-wiśniowy tort na wieczór panieński
Przepis internetowo-klasycznie-mój



Pod polewą z gorzkiej czekolady (czekolada rozpuszczona w kąpieli wodnej) ukrywają się dwa rodzaje biszkoptu - waniliowy i kakaowy (według tego przepisu), bita śmietana, domowy dżem wiśniowy, wiśniówka i krem czekoladowy (z mleka, śmietanki, gorzkiej czekolady i cukru). 
Ozdobniki przygotowałam z masy z masła, wody, mąki i cukru pudru - masło podgrzewa się z wodą, dodaje mąkę, chwilę praży, po zdjęciu z ognia miesza z cukrem. Masa daje się lepić jak plastelina, a, ekhem, fiutki, wyglądały całkiem wiarygodnie, prawdopodobnie dzięki dodaniu odrobiny soku z wiśni.

10/04/2011

Szaszłyki. Kolory.

Szybko i na temat. Póki są dobre, świeże warzywa, póki nie mam czasu na eksperymenty. 
Wymieszałam gałązki rozmarynu i tymianku, morską sól, czarny pieprz, słodką, ostrą i wędzoną paprykę, rozrobiłam z odrobiną oliwy. Kolorowe warzywa nadziałam to na patyczki, to na gałązki rozmarynu. Polałam marynatą, usmażyłam na grillowej patelni, podałam z ryżem, wrześniowym sosem ze świeżych pomidorów i roszponką. 
Nowa Florence w tle i moje zmysły poczuły się w pełni usatysfakcjonowane.